Cudowny plan czy kolejne obiecanki?

Cudowny plan czy kolejne obiecanki?

[26.02.2010] Co druga firma w IV kwartale 2009 r. była w złej kondycji. Lawinowo przybywa bankrutów. W 2009 r. upadło 1 700 firm, 12 proc. Polaków jest już bezrobotnych, rosną zaległości firm wobec ZUS-u i wynoszą 5 mld zł. Kredyty zagrożone to około 50 mld zl. Zadłużenie samorządów przekroczyło 40 mld zł. Polski premier, po blisko dwóch latach urzędowania, uznał, że trzeba się skoncentrować na naprawianiu polskich finansów publicznych, a nie kandydowaniu na fotel prezydenta.

Stąd propozycja kolejnego cudu gospodarczego, czyli niedopracowanego, politycznego i tajnego planu rozwoju i konsolidacji finansów publicznych. Plan tajny, bo nawet wicepremier koalicyjnego rządu Waldemar Pawlak twierdzi, że o takim planie nic nie wie i że to prywatna inicjatywa premiera i ministra finansów.

Ten 65-stronnicowy plan to kolejna bańka mydlana, kolejna próba schłodzenia polskiej gospodarki. Po części jest to też ewidentne przyznanie się do całkowicie błędnej dotychczasowej koncepcji walki z kryzysem. Wszyscy w Europie wspierają i stymulują własne gospodarki i konsumpcję – my mechanicznie chcemy ciąć wydatki, a polski Jan Vincent-Rostowski poucza świat jak walczyć z kryzysem. Ten plan będzie i kosztowny społecznie, i szkodliwy dla gospodarki, a przede wszystkim nieskuteczny, gdy idzie o ratowanie polskich finansów publicznych. Nie można go traktować poważnie.

Z wielkiej chmury, mały deszcz

Oszczędności z tzw. reguły wydatkowej będą iluzoryczne i czysto propagandowe. Reguła wydatkowa na poziomie 1 proc. plus inflacja da budżetowi zaledwie 2-3 mld zł – to prawdziwa kropla w morzu potrzeb. Gdyby myśleć o planie poważnie, potrzebne byłyby cięcia o ok. 50-60 mld zł. Tylko komu można zabrać takie pieniądze? Pieniędzy brakuje bowiem na wszystko. Już niedługo przestaniemy być zieloną wyspą Europy – Greenlandią. Zmierzamy raczej w kierunku całkowicie odwrotnym, ku Islandii.

Nierobienie niczego przez ostatnie dwa lata w obliczu kryzysu gospodarczego będzie nas teraz, w latach 2010-2011, kosztować podwójnie. W przypadku planu rozwoju i konsolidacji chodzi wyłącznie o wybory, ideologię i PR – aby nie przyznać się zbyt wcześnie, że właśnie przekroczyliśmy 55-proc. próg relacji zadłużenia do PKB. Komisja Europejska przewiduje, że tę barierę przekroczymy w 2010 r., zbliżając się aż do 60-proc. progu konstytucyjnego. Idee fixe – szybkie przystąpienia do euro – wyeliminowała zdrowy, ekonomiczny rozsądek i próby sensownych reform.

Rząd wreszcie zauważył, że jest problem zadłużenia i deficytu w Polsce. W ramach bajki o zielonej wyspie, Greenlandii nad Wisłą, władza i większość analityków bankowych stanowczo obwieścili koniec kryzysu. Walutowi jasnowidze, ręka w rękę z bankowymi spekulantami pokroju Goldman Sachs czy Morgan Stanley, zapowiadają euro po 3,50, a za dwa lata po 2,70. Wszystko to rzekomo z powodu sentymentu do polskiej waluty i wzrostu apetytu na ryzyko. Jak widać królują u nas słowa-zaklęcia, bajeczne prognozy – jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Medialne show trwa w najlepsze. Jesteśmy ponoć potęgą gospodarczą i basta.

Polacy – najwięksi gospodarczy optymiści Europy

Polscy przedsiębiorcy i organizacje ich zrzeszające dali się nabrać na piękne słówka, propagandę sukcesu i zaklinanie rzeczywistości. Zbytnio uwierzyli w sentymenty rynku kapitałowego, wskaźniki optymizmu i urzędowe zaklinanie rzeczywistości. Odsetek optymistów wśród grona polskich top menedżerów jest dziś największy w Europie. Podobnie jak analitycy bankowi uwierzyli oni w koniec kryzysu, poprawę koniunktury w 2010 r., czyli kolejny dobry i stabilny rok dla polskiej gospodarki i polskich finansów publicznych, pomimo że w ponad połowie krajów Unii Europejskiej przeważają zdecydowanie pesymiści.

My tryskamy wręcz optymizmem, a przedsiębiorcy wychodzą z założenia, że globalny klimat gospodarczy będzie się już tylko ocieplał, że po każdym deszczu musi wyjść słońce. Widać jednak, że klimat się ochładza, a po deszczu może być gradobicie, śnieżyca czy prawdziwe oberwanie chmury. Czy naszą gospodarką kierują wyłącznie sami geniusze, a w pozostałych krajach Unii Europejskiej nieudacznicy? Skoro jest tak dobrze w Polsce, to po co ten plan ewidentnych cięć i ograniczeń socjalnych, budżetowych.

Niemcy, na które tak bardzo liczą nasi ministrowie, analitycy, ale i polscy przedsiębiorcy przyjęły całkowicie odmienne metody wychodzenia z kryzysu, choć ich PKB spadło r./r. podobnie jak polskie, nasze o 3,3 proc., niemieckie o 5 proc. Tak źle jak obecnie w Niemczech nie było od 60 lat. Tamtejsza władza mówi o tym otwarcie obywatelom – nie ubarwia, nie koloryzuje, nie zaklina rzeczywistości. Nikt nie liczy na szybkie odbicie, mimo że rząd niemiecki dwoi się i troi, proponując bardzo konkretne rozwiązania.

My liczymy, że odbijemy się właśnie dzięki Niemcom. W Niemczech eksport załamał się nieco mniej niż w Polsce – u nas o blisko 19 proc., tam o 14 proc. Niemiecki deficyt w 2010 r. wyniesie około 85 mld euro, nasz – ten oficjalny 52 mld zł, ale ten prawdziwy, ukrywany 90-100 mld zł. Obie gospodarki mają więc przed sobą kamienistą i bardzo wyboistą drogę. U nas ma być jednak dobrze, u nich źle, bo Polacy kupują, a Niemcy oszczędzają. W ubiegłym roku bezrobocie wzrosło w Niemczech do 8,5 proc., u nas pracę straciło 550 tys. osób – bezrobocie wynosi już 12 proc. W 2009 r. zwolnienia grupowe w Polsce były rekordowe i objęły 70 tys. osób.

Najprawdopodobniej w styczniu bezrobocie przekroczy poziom 12,5 proc. i będzie nadal rosło. Według niemieckich analityków i inwestorów ich zaufanie do prognoz rozwojowych znacząco słabnie, u nas wyraźnie rośnie. Pojawia się bowiem coraz więcej niepokojących danych świadczących o bardzo słabym ożywieniu niemieckiej gospodarki. Nie wykluczają oni również II fazy kryzysu. Niemiecka kanclerz Angela Merkel, w przeciwieństwie do premiera Donalda Tuska, bardzo otwarcie mówi swoim rodakom: "nie wrócimy do poziomów i wskaźników gospodarczych sprzed kryzysu przed rokiem 2013".

To coś całkiem odmiennego od tego, co słyszymy u nas. Niemcy, Francuzi, Anglicy, a nawet Czesi, wiedzą doskonale, że kryzys się jeszcze nie skończył i głowią się nie na żarty, jak skutecznie wyjść z tego dołka. Oni nie ogłaszają żadnych propagandowych planów rozwoju i konsolidacji, które mają zacząć działać za 20-30 lat, ale działają teraz. Wiedzą, że potrzebne są pieniądze, żeby coś realnie zmienić – państwo musi mieć bowiem dochody. My natomiast chcemy udowodnić światu, że można dojść szybko z nędzy do pieniędzy, że wystarczy hurraoptymizm, medialne zapewnienia o kolejnym dobrym roku i silnych fundamentach gospodarczych. Za dużo pożyczamy i importujemy, a za mało oszczędzamy i eksportujemy, a majątek już wyprzedany.

Żadnej spójnej koncepcji wychodzenia z kryzysu poza cięciami

Czy naprawdę nad Tamizą, za Odrą gospodarką i finansami zajmują się nieudacznicy? Czy nasze władze, zwłaszcza polski minister finansów, posiadły jakąś tajemniczą krynicę mądrości? Czy możemy nic nie robić i po raz kolejny skutecznie schłodzić polską gospodarkę bez żadnych konsekwencji? Silny popyt zagranicznych inwestorów i spekulantów walutowych na polski dług i skarbowe papiery wartościowe sztucznie napompował złotego. Pompowanie tego balona trwa w najlepsze, co zdecydowanie zaszkodzi polskiemu eksportowi i bilansowi obrotów płatniczych. Niemcy martwią się silnym euro, Szwajcarzy interweniują, by osłabić franka. Tylko my jak dzieci cieszymy się z silnego, umacniającego się zlotego.

Naprawdę jest się czym martwić

Plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych to czysta propaganda i chciejstwo – zero konkretów i obietnice bez pokrycia. A przed nami coraz groźniejsze problemy dnia codziennego oraz problemy polskich finansów publicznych: gigantyczny realny deficyt budżetowy na poziomie 90-100 mld zł, zadłużenie polskich samorządów zbliżające się do 40 mld zł, deficyt sektora finansów publicznych na poziomie 7,2 proc., który najprawdopodobniej w 2010 r. przekroczy 10 proc. Pożyczamy prawie na wszystko. Dług publiczny Skarbu Państwa w tym roku wyniesie około 750 mld zł, potrzeby pożyczkowe brutto 203 mld zł.

Mamy 200 mld zł długów kredytów konsumpcyjnych, 220 mld zł zadłużenia w kredytach hipotecznych. Dynamika wzrostu zadłużenia polskich gospodarstw domowych tylko w latach 2007-2009 wrosła o 200 proc. – zdaje się, że to rekord świata. W 2009 r. upadło już 1 700 firm, w styczniu 2010 r. nastąpił wzrost upadłości aż o 120 proc. Zatory płatnicze pod koniec 2009 r. dotknęły blisko 10?000 polskich firm. Wartość bankowych kredytów utraconych i zagrożonych po styczniu 2010 r. przekroczy 50 mld zł i wskaźnik 10 proc. Wartość dodana brutto w przemyśle w 2009 r. spadła w relacji do 2008 r. o 1,1 proc.

Popyt krajowy spadł r./r. o 0,9 proc. Nie był to więc dobry rok. Czy to jest to fenomenalne miejsce na mapie Europy, o którym mówił premier RP na Politechnice Warszawskiej? Według wywiadowni Dun & Bradstreet, która od lat prowadzi bardzo rzetelne i profesjonalne badania i analizy już co druga polska firma w IV kw. 2009 r. była w złej lub bardzo złej kondycji finansowej. Źle wygląda sytuacja w takich branżach, jak budowlana, deweloperska, meblarska, transportowa, logistyczna, odzieżowa, tekstylna czy samochodów ciężarowych.

Nowe zamówienia w polskim przemyśle jeszcze w grudniu 2009 r. spadły r./r. aż o blisko 13 proc. po spadku w listopadzie 2009 r. o 12 proc. Bólem głowy dla naszych analityków i przedsiębiorców powinny być informacje, że wręcz lawinowo rośnie liczba i wartość windykacji i długów do odzyskania. W 2009 r. do rąk windykatorów trafiły zlecenia o wartości ponad 11 mld zł, to blisko o 50 proc. więcej niż w 2008 r. Dynamika należności przeterminowanych jest ogromna. 7 mld zł to należności detaliczne.

Banki na wyścigi przekazują firmom windykacyjnym kredyty opóźnione zaledwie o kilka dni – każdy chce być pierwszy. W 2010 r. rynek windykacji może wzrosnąć do kwoty 15-20 mld zł. Mamy gigantyczne i niestety rosnące rozwarstwienie płac w Polsce. W tej dziedzinie pozostawiliśmy daleko w tyle Niemcy, zajmując miejsce w czołówce razem z Ukrainą, Egiptem, Panamą czy Meksykiem (raport Hey Group). Na służbę zdrowia wydajemy około 60 mld zł – zaledwie 6,5 proc. PKB, czyli mniej więcej tyle, co ubogi Meksyk. Drugi rok z rzędu wpływy z podatku Belki w budżecie będą niższe niż planował minister finansów o ok. 1 mld zł.

Lepiej nie myśleć o wpływach z innych podatków w 2010 r. Wszystko ma uratować totalna wyprzedaż, czyli polska prywatyzacja. Złoty jest nadal na potężnej spekulacyjnej huśtawce – co tydzień 10, 12 groszy w dół lub w górę. Balon jest pompowany coraz agresywniej. Jak tylko rząd i minister finansów przestają sprzedawać obligacje, czyli zadłużać państwo, złoty słabnie. Mniejszy napływ środków od inwestorów krótkoterminowych i spekulacyjnych oznacza bowiem mniejszą presję na umocnienie złotego. W nieskończoność tak się nie da. Całkowicie utraciliśmy kontrolę nad polskim złotym – jesteśmy wręcz zakładnikiem kapitału spekulacyjnego.

Pieniędzy brakuje na wszystko

ZUS ma coraz większe kłopoty. Już w grudniu 2009 r. brakowało mu na wypłatę rent i emerytur. Musiał ekspresowo pożyczać w bankach i budżecie 5-8 mld zł. Co gorsze, bardzo wyraźnie i gwałtownie spada ściągalność składek do ZUS-u zarówno zdrowotnych, jak i emerytalno-rentowych. Obecny poziom ściągalności to zaledwie 96 proc., a to najgorszy wynik od 1999 r. Zaległości firm wobec ZUS-u wynoszą 5 mld zł i będą rosły. Mamy kryzys u nas czy go nie mamy? Skąd ten powszechny optymizm i to przekonanie o doskonałych perspektywach dla polskiej gospodarki w 2010 r. i 2011 r.? Nawet rynek piwa i wódki dotyka kryzys.

Sprzedaż wódki spadła o ponad 3 proc. do 16,4 mld zł. W 2010 r. wzrosną ceny prawie wszystkiego: paliw, energii, gazu, żywności, ubezpieczeń samochodowych, usług bankowych. Nasz system finansowy jest bardzo kruchy i niestabilny, a fundamenty gospodarcze zmurszałe. Coraz bardziej widać potężne pęknięcia. Może się okazać, że prawdziwy kryzys jest dopiero przed nami. Prawdziwą recesję możemy więc dopiero zobaczyć. Nie można bowiem wykluczyć podwójnego dna kryzysu, a perspektywy wzrostu są wciąż niepewne. Sama żonglerka liczbami niewiele zmienia. To, że inni mają gorzej nie posuwa nas naprzód.

Zbliżamy się do momentu krytycznego

Dziś jeszcze obowiązują hasła: "jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej" oraz "Polska wielką potęgą gospodarczą jest i basta!". "Polska to fenomenalne miejsce na mapie gospodarczej Europy" – stwierdził premier, przedstawiając plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych. W naszym kraju ciągle jeszcze łatwo zostać jednocześnie błaznem i ulubieńcem mediów – byleby tylko obwieścić kolejny sukces gospodarczy.

Czasami jednak warto zadać sobie pytanie, z jakiego powodu ma być tak dobrze. Co poza chciejstwem i propagandą sukcesu stawiamy na szali? Zdecydowanie zbliżamy się do momentu krytycznego dla polskich finansów publicznych i polskiej gospodarki, a nasze stare i nowe błędy tylko spotęgują skalę problemów bez względu na ilość pochlebnych artykułów o polskiej gospodarce w "The Times". Ciekawe, kogo oszukuje Ministerstwo Finansów: polską opinię publiczną, gdy zapisuje w budżecie wzrost PKB na 2010 r. rzędu 1,2 proc. czy Komisję Europejską, którą informuje o wzroście PKB rzędu 3,4 proc.?

Janusz Szewczak

Autor jest głównym ekonomistą SKOK

źródło: "Gazeta Finansowa"

Oceń ten artykuł: