Nowoczesne niewolnictwo
[30.06.2015] O tym, że polski rynek pracy naznaczają liczne patologie, jest głośno już od dłuższego czasu. Wpływ ma na to swoisty kult outsourcingu i taniej siły roboczej połączony z tymczasowymi formami zatrudnienia, co niedawno potwierdziła Państwowa Inspekcja Pracy.
W 2014 r. Państwowa Inspekcja Pracy skontrolowała 10 tysięcy firm i przyjrzała się ponad 52 tysiącom umów cywilnoprawnych – okazało się, że w około 12 tysiącach przypadków pracownicy de facto wykonywali pracę etatową, co powinno znaleźć odzwierciedlenie w umowie o pracę. Warto przypomnieć, że zgodnie z prawem etat przysługuje osobie, która ma jasno określone obowiązki i przełożonego wskazującego co, gdzie i w jakich godzinach pracownik powinien wykonywać. W takim przypadku mówimy o nawiązaniu stosunku pracy, który powinien zostać ujęty w prawne formy przewidziane Kodeksem Pracy – stosowanie umów zleceń, umów o dzieło itp. jest niedopuszczalne. Trzeba dodać, że pracownik zatrudniany w trybie "pozakodeksowym" nie jest chroniony prawem pracy, w razie konfliktu nie może odwołać się do sądu pracy, tylko musi wytoczyć swojemu pracodawcy proces cywilny, co dodatkowo upośledza jego pozycję w relacjach z zatrudniającym.
Tymczasem w Polsce reguły te są notorycznie łamane – zarówno przez małe i średnie firmy, jak i przez potentatów, zaś Państwowa Inspekcja Pracy ma ograniczone możliwości działania – może nieuczciwego pracodawcę ukarać mandatem na 2 000 zł lub w przypadku recydywy – 5 000, bądź może skierować sprawę do sądu pracy o ustalenie stosunku pracy. Dlatego też coś, co elegancko nazywa się "rynkiem HR" – a w istocie jest współczesnym targiem czy może raczej wypożyczalnią niewolników – przeżywa prawdziwy rozkwit. Dość powiedzieć, że według danych Polskiego Forum HR funkcjonuje obecnie 5 210 agencji zatrudnienia, a tylko w 2014 r. zarejestrowano 1 268 tego typu podmiotów. Według przewidywań w bieżącym roku wartość rynku pracy tymczasowej powinna wzrosnąć o 15 proc., co jest zresztą zgodne z ustaleniami raportu OECD "Employment Outlook 2014" – wedle którego Polska jest europejskim liderem "elastycznych form zatrudnienia", na świecie zaś plasuje się na drugim miejscu – po Chile.
Oczywiście w przytłaczającej większości przypadków o żadnej "tymczasowości" nie ma mowy. Mamy do czynienia z normalną pracą np. przy taśmie produkcyjnej, na magazynie, bądź w call center. Są grafiki, godziny pracy od – do, sprecyzowany zakres obowiązków, relacja zwierzchnik – podwładny itd. Różnica polega na tym, że formalnie taki pracownik rekrutowany jest przez agencję zatrudnienia i zostaje jedynie "oddelegowany" do firmy, na rzecz której świadczy pracę. Nie przysługują mu prawa pracownicze, urlop, prawa chorobowe – obciążony jest natomiast wszelkimi obowiązkami właściwymi dla pełnowymiarowej pracy. W praktyce, jeśli pracownik chce wziąć wolne, to po prostu nie podpisuje się z nim na dany okres umowy, natomiast choroba często traktowana jest jako "oszustwo" i skutkuje natychmiastowym wyrzuceniem na bruk. W efekcie pracownicy w obawie przed zwolnieniem przychodzą do pracy chorzy. Taka sytuacja może ciągnąć się latami, bowiem agencje często "wymieniają się" pracownikami, by zamaskować proceder i przedłużać "tymczasowość" zatrudnienia w nieskończoność – ot, kolejny element specyfiki nowoczesnego niewolnictwa.
Dynamika branży "wypożyczalni niewolników" jest, jak już wspomniałem, duża, stąd też dochodzi do sytuacji, gdy na pewnych obszarach rynku znalezienie pracy w sposób inny niż przez agencję zatrudnienia graniczy z cudem. Dotyczy to szczególnie tzw. specjalnych stref ekonomicznych, które notabene stanowią odrębną patologię. Mamy zatem np. montownię, lub centrum logistyczne w specjalnej strefie – firma należy do obcego kapitału, korzysta z rozlicznych zwolnień podatkowych oraz innych przywilejów, zatrudniając przy tym "tymczasowo" na umowach śmieciowych i za śmieciowe pieniądze pracowników zwerbowanych i "wypożyczonych" przez agencję. I tak latami. Słowem – wielopłaszczyznowy wyzysk – zarówno w wymiarze ludzkim, jak i ogólnogospodarczym, bowiem gospodarka narodowa de facto nic z tego nie ma, poza groszowymi pensjami wydawanymi w większej części w lokalnym dyskoncie. Zyski wyprowadzane są w taki czy inny sposób za granicę.
Ale przecież to tylko "zasoby ludzkie" – do wymiany, gdy się zużyją. "Human resources" – jak to się określa w korporacyjnym wolapiku. Outsourcing pracowniczy, optymalizacja kosztów i procesu rekrutacji… Nikt nie przejmuje się społeczną ceną i napięciami, jakie to generuje, bowiem tego rodzaju firmy-wampiry charakteryzują się tym, że dziś są w Polsce, jutro w Bangladeszu. Tyle że tych napięć nie da się na dłuższą metę spacyfikować. Dziś oburzeni tym ograniczają się do popierania Pawła Kukiza bądź Zbigniewa Stonogi. Jutro jednak owe "zasoby ludzkie" mogą wedrzeć się do korporacyjnych open space’ów i boksów, czyjeś ręce po prostu chwycą za garniturki, żakieciki, krawaciki, białe koszule, bluzeczki i powywieszają "specjalistów od HR" na najbliższych latarniach. Nie grożę – przewiduję tylko możliwy bieg wydarzeń.
Piotr Lewandowski
źródło: "Gazeta Finansowa"