Katniss nie chybia

Katniss nie chybia

[29.11.2013] Jakże wygodne uczucie dla twórców, mieć pewność, że na ich film pójdą tłumy, już nie tylko fanów książki, ale i tych, którym spodobała się pierwsza część "Igrzysk śmierci".

Zaledwie w zeszłym roku kina zawojowała ekranizacja powieści Suzanne Collins, dająca podwaliny pod całkiem nowy cykl dla młodzieży. Saga "Zmierzch" doczekała swojego świtu (sic!) w dwóch ostatnich odsłonach, ale hollywoodzcy producenci nie mogli pozwolić sobie na to, aby stracić swojego widza. Stąd wszelkie "Piękne istoty" i "Dary anioła", które jednak nie odniosły sukcesu, może dlatego, że magia i zakochane demony/duchy/wampiry/wilkołaki i inne upiory już trochę się przejadły. Triumf "Igrzysk" jest w tym kontekście ważny – reżyser oryginału, Gary Ross, dostrzegł szansę nie tyle na kolejny młodzieżowy romans okraszony fantastyką, ile możliwość stworzenia ponurej wizji totalitarnego świata, gdzie śmierć dzieci stanowi rozrywkę dla mas. Udało mu się całkiem nieźle, ale nie bez potknięć. Tymczasem "Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia" w reżyserii Francisa Lawrence’a poprawiają błędy poprzednika, coraz bardziej odchodząc od modelu kina młodzieżowego.

Katniss Everdeen i Peeta Mellark z 12. dystryktu nie mają łatwego życia. Zwycięzcy ostatnich igrzysk wciąż muszą udawać zakochaną parę przed kamerami, gdy na co dzień traktują się wzajemnie z rezerwą. Również ich tournée po wszystkich dystryktach wydaje się być jedną wielką kpiną – fałszywymi uśmiechami i bezpiecznymi przemowami starają się zagłuszyć coraz bardziej rewolucyjne nastroje, a każdorazowe wyjście poza ten schemat i choćby sugestia, że w państwie źle się dzieje, kończy się śmiercią kogoś z tłumu. Prezydent Snow dostrzega w Katniss wroga systemu, lecz zdaje sobie sprawę, że zlikwidowanie jej tylko pogorszy sytuację. Decyduje się zatem na wysłanie dziewczyny na pewną śmierć, przez udział w kolejnych, jubileuszowych już Igrzyskach. Tyle że jej przeciwnikami tym razem będą wygrani z poprzednich lat, nie amatorzy, lecz wyszkoleni zabójcy.

Tak przedstawiona fabuła sugeruje powtórkę z rozrywki – Katniss i jej partner znów rzuceni są na pożarcie wilkom, najpierw w kiczowatym świecie Kapitolu, a potem na arenie, a właściwie w tropikalnej dżungli, gdzie zginąć można tak z ręki innego trybuta, jak i w oparach trującej mgły. Film Lawrence’a, reżysera "Constantine’a" i "Jestem legendą", jest tak dobry nie dlatego, że proponuje coś nowego w temacie, lecz dlatego, że wykorzystując te same elementy z oryginału, dużo swobodniej porusza się między antyutopią skierowaną do dorosłego widza a kinem dla nastolatków pełnym prostych dialogów i miłosnych dylematów. Chciano to zrobić już w pierwszej części i udało się połowicznie. Twórcy kontynuacji idą zatem krok dalej – marginalizują potrzeby młodych widzów, bo ci i tak film obejrzą, koncentrując się na tej poważniejszej warstwie pomysłów Collins. Po wyjściu z kina pytania o trójkąt miłosny Katniss – Peeta – Gale będą nieistotne, bo samych tych bohaterów w ogóle to już nie interesuje.

Zmiana na stołku reżyserskim jest zauważalna – Lawrence zachowuje wypracowaną przez Rossa stylistykę, jednocześnie radząc sobie lepiej z widowiskiem; czuć również pewniejszą rękę przy pisaniu scenariusza, ale czego innego się spodziewać po scenarzyście "Slumdoga" i drugim, który ma na koncie "Małą miss". Dialogi nie brzmią sztucznie, i na ogół nie obracają się wokół uczuć głównych bohaterów, co jak najbardziej cieszy. Nie wiem, jak film ma się do literackiego oryginału (czytałem tylko część pierwszą, bardzo wiernie przeniesioną na ekran), ale zręczniej poradzono sobie ze środkowym segmentem opowieści, w kolorowym świecie Kapitolu, niż to miało miejsce w poprzedniej odsłonie. Elizabeth Banks i Stanley Tucci nadal rażą swoimi pstrokatymi kostiumami i niepoważnym zachowaniem, ale po pierwsze scen z ich udziałem jest niewiele, a po drugie przynajmniej Effie zaczyna coraz krytyczniej spoglądać na otaczającą ją rzeczywistość. I chyba w tym upatruję największego sukcesu "W pierścieniu ognia" – bohaterowie są bardziej świadomi nie tylko świata, w którym przyszło im żyć, ale i roli, jaką mogą w nim odegrać.

Podczas telewizyjnego show każdy z trybutów stara się zatrzymać Igrzyska, bo choć wszyscy już raz je wygrali, to jednak obiecano im spokój do końca życia. Jedni myślą o prawnym sposobie na powstrzymanie rozlewu krwi (spokojny i elokwentny Jeffrey Wright jako Beetee), inni nie przebierają w słowach, dając upust swoim emocjom (zuchwała Johanna Mason o twarzy Jeny Malone). Jest też prawdziwa bomba, która w realnym świecie nie pozwoliłaby na rozpoczęcie krwawego święta, ale i to nie pomaga. Uśmiechy na ustach są zatem u wszystkich tylko na pokaz, tak jak wielkie uczucie Katniss i Peety. Więc grają, aby przeżyć, ze świadomością, że kamery nie odejdą od nich już nigdy, chyba że coś zmienią i nadadzą swojej walce na Igrzyskach wymiar ponad-dystryktowy. Ale nie tylko uczestnicy i lud poddany dostrzegają nadchodzące zmiany. Prezydent Snow orientuje się, że zniszczyć trzeba nie tylko tych, którzy symbolizują nadzieję na lepsze jutro, lecz i tych, którzy ów symbol kreują. Wtóruje mu w tym nowy reżyser Igrzysk, Plutarch Heavensbee (czy te nazwiska mają coś znaczyć?!), wierzący w swoje manipulatorskie zdolności.

"W pierścieniu ognia" ogląda się bardzo dobrze, pomijając fakt, że jest to kino ponure i brutalne. Nawet w filmie z kategorią wiekową PG-13 zabijanie tak dzieci, jak i dorosłych nie bawi, a jeśli wziąć jeszcze pod uwagę przygnębiającą atmosferę, co młodsze dzieciaki mogą wyjść z kina nieco wstrząśnięte. Nie jest to poziom Smarzowskiego, ale swoje robi. Nie wszystko jednak wyszło. Film jest za długi (prawie dwie i pół godziny), urywa się jak "Matrix Reaktywacja", a rzekomy zaskakujący zwrot akcji łatwo przewidzieć. Cała reszta wydaje mi się bez zarzutu, czego osobiście się nie spodziewałem; poprawiono prawie wszystko, co tego wymagało, z wyjątkiem konstrukcji filmu, która jest identyczna. Na szczęście nie zmienili się ani Jennifer Lawrence, ani Josh Hutcherson w rolach głównych, którzy grają z równym zaangażowaniem co wcześniej. Być może w tym należy dopatrywać się sukcesu "Igrzysk śmierci" – poważny temat jest tu potraktowany poważnie, i nawet jeżeli Stanley Tucci śmieje się jak głupi do sera, to robi to nie bez powodu. Jest tu miejsce też na humor, choć w śladowych ilościach. Bawić będzie i striptiz Johanny w windzie, i wyznanie Peety podczas show w studiu, ale mnie najbardziej rozbroiła bardzo dramatyczna scena, gdy strażnik mierzy z pistoletu do Katniss, nie zdając sobie sprawy, kim ona jest. Najwyraźniej w totalitarnej rzeczywistości nie wszyscy oglądają tytułowe Igrzyska.

Krzysztof Walecki

Treści dostarcza: www.film.org.pl

Oceń ten artykuł: