Mr. Waggle
[25.04.2014] Podczas gdy Internet opanowała ostatnio prawdziwa fala uwielbienia do triumfatora wielkoszlemowego PGA Championship – Jasona Dufnera, która doczekała się już oficjalnej nazwy – „dufnerring”, my przypominamy sylwetkę tego charakterystycznego, ale jakże sympatycznego golfisty.
Chyba trudno o bardziej przewrotne nazwisko dla zawodowego golfisty. Można wprawdzie trochę pofantazjować, wymyślając „kwiatki” typu Shanker, Slicer czy nawet Yipster, ale to tylko niewinne zabawy słowne. Tymczasem ten facet naprawdę nazywa się tak, jak się nazywa, przywodząc nieodparte skojarzenia z nieszczególnie kochanym przez nas wszystkich… duffem. Kasandryczne nazwisko wcale nie przeszkodziło mu jednak w wygraniu dwóch turniejów PGA Tour w przeciągu zaledwie trzech tygodni. Może jednak coś było na rzeczy, skoro zanim tego dokonał, miał na swoim koncie aż 163 bezowocne próby, zakończone sukcesem dopiero w kolejnym podejściu.
Wahający się
Jest jedyny w swoim rodzaju. Dostrzeżenie choćby cienia uśmiechu na jego zawsze poważnym obliczu graniczy z cudem. Kiedy gra sprawia wrażenie nieszczególnie zainteresowanego tym, co się wokół niego dzieje, raczej flegmatycznego i lekko znudzonego. Z drugiej strony komentatorzy telewizyjni i widzowie zasiadający na swoich przepastnych kanapach aż zacierają ręce, kiedy kamerzysta wreszcie skieruje swoje szklane oko właśnie na niego. Wówczas przed oczami wszystkich zainteresowanych ukazuje się przedziwne widowisko. Rozpoczyna się tzw. „waggle time”. Nasz bohater przystępuje do swoistego misterium. Staje do piłki i zamiast po prostu ją uderzyć zaczyna robić małe wymachy. To część jego rutyny. Podobno to go rozluźnia. Stoi i macha. Jeden, dwa, trzy, cztery… Liczba powtórzeń waha się między czterema, a nawet ośmioma. Im bardziej napięta chwila, tym machnięć jest więcej. Im ich egzekutor jest bardziej pewny siebie, tym jest ich mniej. Możemy wyróżnić cały arsenał wymachów: większe i mniejsze, wolne i szybkie. Sprawozdawcy telewizyjni zwykle zaczynają wtedy głośno liczyć. Robią to bezwiednie. Podobnie jak ich wykonawca, wydają się jakby byli w transie, pod wpływem hipnozy. Może to wygląda dziwnie, trwa całe wieki i powoduje niezłe zamieszczenie w szczupłej ramówce telewizji CBS. Ma jednak jedną, wielką zaletę. Jest skuteczne. O niedawna nawet bardzo skuteczne.
Od wolontariusza do zawodowca
Jason Dufner urodził się 24 marca 1977 roku w Cleveland. Przez pierwsze dziesięć lat mieszkał w North Olmsted w Ohio. W tym czasie prawdopodobnie nie za bardzo orientował się, co to jest golf. Kiedy miał lat czternaście, jego mama zmieniła pracę i pociągnęła za sobą całą rodzinę na Florydę. Firma, dla której pracowała, była właścicielem Weston Hills Country Club, goszczącego w tamtym czasie co roku turniej Honda Classic. Połączenie tych dwóch okoliczności na zawsze zmieniło życie małego Dufa. Zaczął grać w golfa i mógł korzystać z jednego z najlepszych pól w USA do woli. Poza tym, podczas turniejowego wolontariatu, absolutnie zwariował na punkcie swojej nowej pasji: „ Oglądałem tamtych graczy i naprawdę w to wsiąkłem. ” Od tamtej pory nic innego już się nie liczyło. Grał w każdej wolnej chwili, codziennie, nierzadko 54 dołki. Był samoukiem, najwyraźniej bardzo zdolnym. Zaczynając od handicapu 18, bardzo szybko zszedł do zera, a błyskawiczne postępy stały się jego znakiem rozpoznawczym.
W czasach liceum, podczas ostatnich dwóch lat nauki grał w pierwszym składzie drużyny St. Thomas Aquinas High School. W trakcie studiów przez trzy lata reprezentował swoją uczelnię – Auburn University. W tym czasie zwyciężył trzykrotnie, zyskując w 1997 roku tytuł All-American – najbardziej prestiżowe wyróżnieniem w amerykańskim sporcie uniwersyteckim. Rok później grał w finałach U.S. Amateur Public Links na Torrey Pines, gdzie uległ Trevorowi Immelmanowi 3&2. W roku 2000 ukończył uczelnię, uzyskując tytuł magistra ekonomii. Tego samego roku przeszedł też na zawodowstwo.
W trasie
Swoją karierę turniejową rozpoczął od Nationwide Tour, gdzie wyłączając rok 2004, grał w latach 2001-2006. Wygrał tam dwa turnieje: Wichita Open w 2001 i LaSalle Bank Open w 2006 r. Początkowo nie mógł utrzymać swoich praw gry w PGA Tour, w którym zadebiutował już w 2004 r. Dzięki uplasowaniu się na ósmej pozycji w rankingu Nationwide Tour w sezonie 2006, w następnym roku wrócił do PGA Tour. Szczęście trwało tylko sezon i Dufner, aby ponownie awansować do pierwszej ligi, musiał kwalifikować się przez Q-School, którą ukończył na świetnej, jedenastej pozycji. Od tamtej pory na stałe zadomowił się już w PGA Tour, plasując się w 2009 r. aż sześciokrotnie w pierwszej dziesiątce, z czego udało mu się wywalczyć: trzecie miejsce podczas RBC Canadian Open, oraz drugie w piekielnie lukratywnym Deutsche Bank Championship. Kończąc cały sezon na 33 pozycji i 11 pozycji w rankingu FedEx Cup, mógł optymistycznie patrzeć w przyszłość.
Rok 2010 z zaledwie dwoma turniejami ukończonymi w pierwszej dziesiątce nie był już tak udany jak poprzedni. Tym razem jednak Jason mógł pochwalić się swoim najlepszym występem w turnieju wielkoszlemowym. Podczas PGA Championship w Whistling Straits uplasował się na piątej pozycji, ocierając się dwoma uderzeniami o dogrywkę.
Stracona szansa
Rok później, znów podczas PGA Championship, rozgrywanego tym razem w Atlanta Athletic Club zrobiło się o nim naprawdę głośno. Paradoksalnie nie z powodu wygranej, ale dzięki niezwykle spektakularnej przegranej. Pamiętam doskonale buzujące emocje tamtego wieczoru, kiedy w grupie absolutnie zakręconych na punkcie golfa przyjaciół ekscytowaliśmy się spektaklem, jaki rozgrywał się na naszych oczach. Grube zakłady wisiały w powietrzu, a atmosfera z każdą wystrzelona piłką robiła się coraz bardziej gęsta. Jeszcze na cztery dołki przed końcem finałowej rundy Dufner miał … pięć uderzeń przewagi. W takich chwilach świadomość, że „nie da się przegrać” może sparaliżować nawet największego twardziela.
Trzy kolejne „bogdany” zagubionego Dufnera przeciwko dwóm birdie demonicznego Keegana Bradleya diametralnie odwróciły sytuację. Cała, wydawać by się mogło, niemożliwa do roztrwonienia przewaga zniknęła. Bradley, grający w swoim pierwszym w życiu turnieju wielkoszlemowym, dzięki fenomenalnej końcówce i „drobnej” pomocy swojego oponenta, wywalczył miejsce w trzydołkowej dogrywce. Nie muszę już chyba dodawać, że ją wygrał! Wydaje się , że Jason przestraszył się nadchodzącego sukcesu i najzwyczajniej w świecie, nie wytrzymał tak wielkiej presji. Sam Dufner zaprzecza jednak, jakoby właśnie taka sytuacja miała miejsce i tłumaczy: „Nie czułem się wtedy zdenerwowany. Dobrze wiedziałem, co było na szali. Byłem pewny siebie, ale po prostu nie najlepiej wykonałem kilka strzałów”.
Dwa zwycięstwa i ślub
Od dawna wiadomo było, że będzie to szczególna wiosna dla Jasona Dufnera. Szczególna ze względu na ślub, który zaplanował … po sobotniej rundzie Players Champioschip. Tydzień przed zbliżającym się weselem okazało się, że wiosna będzie wyjątkowa z jeszcze jednego powodu – pierwszej wygranej PGA Tour. Do tej pory był tak blisko tak wiele razy, że stawało się to powoli jego przekleństwem. Trzykrotnie zajmował drugą pozycję, z czego dwukrotnie rozstrzygnięcie przychodziło w dogrywkach: z Markiem Wilsonem w Phoenix Open i Keeganem Bradleyem w PGA Championship. Aż pięciokrotnie prowadził po dwóch dniach turnieju, z czego dwukrotnie w tym roku. Podczas Masters takie prowadzenie zakończyło się jakże solidną, 24. pozycją na koniec turnieju. Dufner tak opowiada o swoich emocjach: „Byłem pod sporą presją. Ludzie zaczęli się mnie pytać – dlaczego nie możesz wreszcie wygrać??? Przyjaciele, rodzina, media, nawet osoby z mojej ekipy. I nie było to nawet w negatywnym znaczeniu. Kiedy jednak prowadzisz w turnieju aż do weekendu, a potem kończysz na 24 .pozycji, muszą pojawić się takie pytania.”
Przełom nastąpił podczas turnieju Zurrich Classic of New Orleans, gdzie do pewnego momentu wszystko przebiegało jak najbardziej standardowo. Znów było prowadzenie po dwóch rundach i oczywiście znów była dogrywka. Tym razem z powracającym do formy Ernie Elsem. Teraz jednak birdie na drugim dodatkowym dołku rozstrzygnęło sprawę. Jason Dufner mógł wreszcie świętować długo wyczekiwane zwycięstwo. Stał się już siódmym graczem w historii, który na arenę swojej pierwszej wygranej wybrał właśnie Nowy Orlean. Po zainkasowaniu czeku na ponad milion dolarów mówił uradowany: „To zdecydowanie pomoże mi opłacić wesele, które okazało się dużo bardziej kosztowne niż do tej pory myślałem. Teraz szykuje się naprawdę gruba impreza – nie tylko z okazji mojego ślubu, ale też z okazji wygranej. ” Pytany o planowany miesiąc miodowy odpowiadał brawurowo: „Miesiąc miodowy? Odbędzie się podczas Players Champioship. Przecież na polu TPC Sawgrass mają bardzo ładną wyspę z greenem”.
Rozpędzony niczym lokomotywa zaledwie trzy tygodnie po pierwszej wygranej podczas HP Byron Nelson Championship zdobywa swój drugi tytuł, stając się po Hunterze Mahanie zaledwie drugim graczem sezonu, posiadającym na swoim koncie już dwie wygrane. W zdobyciu drugiego trofeum próbował mu przeszkodzić Dickie Pride, który przegrał z nim jednym strzałem – tym razem bez dogrywki.
Tydzień później, podczas Crowne Plaza Invitational, Dufner tradycyjnie prowadził zarówno po 36 jak i 54 dołkach i wydawało się, że uodporniony na porażki w końcówkach, pewnie zmierza po trzecie zwycięstwo. Tymczasem niespodziewanie wrócił do swojego dawnego zwyczaju i przegrał jednym uderzeniem, głównie dzięki widowiskowemu „triplowi” na piętnastym dołku. Pikanterii dodaje fakt, że zwycięzca – Zach Johnson – zdołał wygrać nawet mimo dwupunktowej kary, jaką otrzymał za niewłaściwe odłożenie piłki na greenie.
Miłośnik greenów?
Jest jedna cecha wyróżniająca Dufnera, która kłóci się z powszechnym wizerunkiem zwycięzcy turniejów golfowych. Dufner otwarcie przyznaje się do tego, że nie lubi puttować: „Nie specjalnie szaleję z radości kiedy jestem na greenie. Nie lubię tam trenować. Nie lubię tam być podczas turnieju”. To mniej więcej tak, jakby Michael Jordan wyznał, po zdobyciu kolejnego tytułu MVP, że nie lubi rzucać do kosza! Czyż nie słyszymy ciągle, że to właśnie umiejętność lub jej brak posługiwania się putterem odróżnia zwycięzców, od tych dla których wyzwaniem jest przejście przez cut?
Jak zwykle od każdej reguły są wyjątki tylko ją potwierdzające i zdarza się, że nawet źle puttując, można wygrywać. Najlepszym przykładem jest Phil Mickelson, który w 2004 roku zdobył swój pierwszy major, plasując się na 126 pozycji w jednej z najważniejszych statystyk puttingu – Strokes Gained-Putting. Z kolei Padraig Harrington w 2008 rok wygrał dwa majors i dodatkowo tytuł Gracza Roku, pomimo 118. pozycji w tej klasyfikacji. Podobnie jest z Dufnerem. Przed rozpoczęciem Byron Nelson Champioship zajmował tam 117. pozycję, a po wygraniu turnieju … spadł o kolejne pięć miejsc w tej klasyfikacji! Jak na ironię, wygrał cały turniej, trafiając z prawie dziewięciu metrów.
Od 1983 roku tylko siedmiu graczy trafiło dłuższe putty, dające zwycięstwo na ostatnim greenie. Jak na kogoś, kto publicznie opowiada, jak bardzo nie lubi przebywać na greenach, wybrał sobie bardzo zabawny sposób, żeby to zamanifestować. Dicky Pride, który na wielkim telebimie, z zapartym tchem oglądał piłkę zmierzającą z bardzo daleka prosto do dołka, poproszony o ocenę kunsztu posługiwania się putterem przez swojego rywala, powiedział krótko i z lekkim przekąsem: „Widziałem tylko jeden putt w jego wykonaniu i wcale mi się nie podobał. ”
Swoją słabość Dufner tłumaczy w osobliwy sposób: „Nie jest to moja ulubiona część gry, co prawdopodobnie prowadzi do tego, że nie jest to też moja najsilniejsza strona.” Skoro mimo wszystko właśnie zdominował cały PGA Tour, aż strach pomyśleć co będzie się działo, kiedy przeprosi się ze swoim putterem i zacznie siać spustoszenie również na greenach.
Treści dostarcza Golf24