Pompowanie balonika

Od połowy lat 80. rządowy dług 20 najbardziej rozwiniętych krajów świata w relacji do PKB wzrósł czterokrotnie, ale koszty jego obsługi są z grubsza takie jak były w połowie lat 80. Niskie stopy zachęcają do dalszego wzrostu zadłużenia, ale przecież nie bez konsekwencji.

Cały problem w tym, że istniejące projekcje tych domniemanych konsekwencji nie uwzględniają. Projekcja inflacyjna ECB sięga trzech lat do przodu i jeśli nie pokaże ona trwałego przekroczenia granicy 2 proc. na końcu przewidywań, stopy pozostaną na poziomie 0 proc., co oczywiście oznacza zielone światło dla rządów, ale też korporacji i konsumentów, którzy myślą o zwiększeniu zadłużenia. Dlaczego mieliby nie myśleć, skoro koszt długu jest darmowy, a w niektórych przypadkach możliwe jest osiągnięcie ujemnej rentowności już w dniu emisji i to przy stałym oprocentowaniu?

Kierując się projekcjami, które siłą rzeczy uwzględniają tylko to, co przewidywalne, banki centralne nie mogą podejmować innych decyzji, bo przecież nie będą kierować się przeczuciami. Niemniej, efekt jest taki, że rządowy dług przekroczył na koniec 2020 r. 105 proc. światowego PKB (dane za Institute od International Finance) z 88 proc. przed pandemią, najszybciej rosnąc wśród krajów rozwiniętych. Dlaczego jednak ich włodarze mieliby się tym przejmować, skoro dług Japonii sięga już 250 proc. PKB i nie przeżywa ona z tego powodu żadnych kłopotów?

Owszem, pojawiają się opinie, poparte badaniami i profesorskimi nazwiskami, z których wynika, że spadek inflacji i stóp procentowych w minionych dekadach był efektem globalizacji i przeniesienia produkcji do Azji, która przestaje być tania. Tania – w obliczu przyczyn zmian klimatu – przestanie być także energia oparta o spalanie paliw kopalnych, coraz droższa w następstwie coraz liczniejszych katastrof klimatycznych staje się za to żywność. Wszystko to może przełożyć się na wzrost inflacji w długim terminie, ale projekcje inflacyjne tego zagrożenia nie wychwytują, bo skalibrowane są precyzyjnie, a precyzja w prognozach działa tylko w krótkim terminie. Dlatego dla rynków finansowych nie jest przerażająca nawet świadomość, że ogólne zadłużenie sięga 365 proc. globalnego PKB. Cóż. Skoro istnieją pasywa, to aktywa je pokrywają, ktoś przecież jest posiadaczem tego długu (w większości przypadków – banki), a wierzyciele inwestują przecież na własne ryzyko odpowiednio dywersyfikując portfele, itd. Lecz i wierzyciele podejmując decyzje kierują się wskaźnikami dostępnymi tu i teraz powiększonymi o pewien margines błędu, który wycenia jednak wartość zabezpieczeń, a nie inflacji dajmy na to, za dziesięć lat.

Ekspansja długu zdaje się więc nie mieć granic, bo dług w relacji do PKB okazuje się niezbyt przydatnym wskaźnikiem. Kolejne poziomy są widowiskowo przekraczane, a rentowność obligacji wcale z tego powodu nie rośnie. Kiedyś tam, inflacja może zmusi banki centralne do podwyżek stóp i balonik pęknie z hukiem, ale skoro siedzimy na tej beczce prochu wszyscy, łatwiej strach przezwyciężyć lub – co zapewne częstsze – zignorować istniejące, choć niewidzialne, niebezpieczeństwo.

Z tego powodu rentowność niemieckich i amerykańskich dziesięciolatek mogła w tym tygodniu kontynuować marsz na południe i znalazła się na poziomach najniższych od lutego. Ruch od szczytu rentowności z marca (maja w przypadku niemieckich papierów) jest już znaczący, rynek może znaleźć wsparcie na obecnych poziomach i przeczekać tu wakacje w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń. Furtka do wzrostu zadłużenia pozostaje otwarta.

Źródło: Emil Szweda, Obligacje.pl

Oceń ten artykuł: