Dlaczego krajowe złoża gazu leżą odłogiem
[20.04.2015] Media obiegła ostatnio wieść o tym, że Polska ma wielkie złoża tzw. gazu zamkniętego, łatwiejszego w wydobyciu niż łupkowy. Ale i w jego przypadku skończy się na niczym, tak jak było z marzeniem o łupkowym eldorado. Przynajmniej do tej pory, do której będzie obowiązywał kontrakt z Gazpromem, oparty na zasadzie "bierz lub płać"
Wydobycie gazu w Polsce nie rośnie już od 10 lat. Choć mogło w tym czasie wzrastać i to w szybkim tempie, nawet gdyby – tak, jak dotąd – ograniczało się do konwencjonalnych złóż tego surowca. Potwierdzone złoża zwykłego gazu ziemnego (zwanego konwencjonalnym, który wydobywamy od dziesiątek lat i wiemy, jak to robić) w Polsce to 134 mld m3. Jego wydobycie w 2013 r. wyniosło u nas jednak zaledwie 4,4 mld m3, a w zeszłym roku było zapewne na zbliżonym poziomie (nie ma jeszcze oficjalnych danych). Biorąc pod uwagę, że w 2014 r. nieco mniej – niż w 2013 r. – wydobył go koncern PGNiG, na który przypada 95 proc. wydobycia gazu ziemnego w Polsce. Jednocześnie ów koncern w swej strategii na lata 2014-2022 nie planuje wzrostu krajowego wydobycia tego surowca.
Mimo że oprócz złóż tradycyjnych mamy przecież jeszcze bardzo duże zasoby gazu niekonwencjonalnego: 150-200 mld m3 wydobywalnego gazu zamkniętego i od 350 do 770 mld m3 gazu łupkowego (według szacunków Państwowego Instytutu Geologicznego). Oprócz tego posiadamy pokaźne złoża jeszcze innego gazu niekonwencjonalnego: 168 mld m3 metanu, ukrytego w pokładach węgla, o których eksploatacji mówi się u nas od dwóch dekad. Ale na razie i z tego, tak jak z łupków, nic nam nie wychodzi. Choć np. Amerykanie umieli wydobywać z pokładów węgla nawet 56 mld m3 gazu rocznie, a Chiny, Kanada czy Australia – po 5-6 mld m3. Dla porównania: roczne zużycie gazu w Polsce to 16 mld m3, z czego 9 mld importujemy z Rosji (dane za 2013 r.).
Moglibyśmy też, tak jak Amerykanie, na masową skalę przerabiać na gaz węgiel (gazyfikacja węgla). Ale tego też nie robimy, a nasze koncerny paliwowo-energetyczne nawet do tego się nie przymierzają. Choć Polska ma tak duże zasoby węgla kamiennego i brunatnego, że starczą nam przy obecnym poziomie wydobycia na kilkaset lat.
Popyt na gaz rośnie beztrosko, zależność od Rosji też
Dlaczego to wszystko takie ważne? Dlatego, że aż trzy czwarte zużywanego w Polsce gazu pochodzi z importu – w większości z Rosji. W 2013 r. rosyjski gaz stanowił 77 proc. naszego importu "błękitnego paliwa", a jego udział w zaspokajaniu naszego popytu na ów surowiec w ostatnich latach nie malał (patrz: infografika).
Zapotrzebowanie na gaz od Gazpromu malało jednak w tym czasie np. na Ukrainie i w Rumunii. Na Ukrainie krajowe wydobycie gazu rośnie – nie uwzględniając utraconych złóż na Krymie – i przekracza już 20 mld m3 rocznie (jest więc ponad cztery razy większe niż w Polsce), co odpowiada 40 proc. ukraińskiego zużycia tego surowca. W zeszłym roku Ukraina kupiła aż o połowę mniej rosyjskiego gazu niż w 2013 r., posiłkując się surowcem ściąganym – tzw. rewersami – z Polski, Słowacji i Węgier. Dzięki temu już jest mniej zależna od rosyjskiego gazu niż Polska! W wymarzonej sytuacji znalazła się Rumunia, która od lat sukcesywnie zmniejszając zakupy od Gazpromu, w kwietniu przestanie w ogóle kupować rosyjski gaz; w całości zaopatruje się w "błękitne paliwo" z własnych, krajowych złóż. Stało się to głównie dzięki zmniejszaniu zużycia gazu w tym kraju. Jest ono obecnie o 1/3 mniejsze niż dziesięć lat temu. Ukraina robi to samo – ogranicza zużycie gazu po to, by mniej kupować go z Rosji.
W Polsce jest na razie, niestety, odwrotnie. Zużycie gazu ciągle u nas rośnie, choć państwo nie powinno do tego dopuszczać dopóty, dopóki nie zaczniemy zwiększać wydobycia tego surowca. Do wzrostu zużycia przyczyniają się walnie nasze państwowe koncerny energetyczne, budujące elektrownie i bloki na gaz. W budowie jest obecnie kilka takich obiektów, m.in. w Będzinie i Stalowej Woli, a na etapie przetargu na wykonawcę, projektowania czy zaawansowanych planów – kilkanaście kolejnych. Dzieje się to za wiedzą i zgodą rządu, który w swych dokumentach i planach związanych z energetyką, np. Programie Polskiej Energetyki Jądrowej ze stycznia 2014 r., przewiduje do 2030 r. znaczące zwiększenie zużycia gazu w Polsce (do 20 mld m3 rocznie), a jego udział w produkcji prądu z 2 do 7 proc.
Jednak to rosnące zużycie "błękitnego paliwa", bez zwiększania jego krajowego wydobycia, będzie oznaczać pogłębiającą się zależność Polski od importu tego surowca, zwłaszcza z Rosji. Gazoport w Świnoujściu, który ma ruszyć w 2015 r., tylko w niewielkim stopniu poprawi tę sytuację. Bo po pierwsze kontrakt z Katarem przewiduje dostawę jedynie 1,5 mld m3 tego surowca w skali roku.
A po drugie ściągany przez świnoujski terminal LNG gaz będzie najprawdopodobniej droższy od rosyjskiego. Mimo że ten rosyjski nie jest u nas tani – Polska płaci jedne z najwyższych w Europie stawek za gaz od Gazpromu. Wyższe niż kraje zachodnioeuropejskie, do których rosyjski gaz przesyła się na dużo większą odległość, więc na logikę – ze względu na wyższe koszty przesyłu – powinien być on tam droższy niż w Polsce. Tak Rosja pokazuje nam miejsce w szeregu i beszta, choć rząd PO-PSL najpierw za wszelką cenę próbował poprawić stosunki z Moskwą, a teraz jest bierny i zdystansowany wobec rosyjskich poczynań na Ukrainie.
W obecnej sytuacji nie trzeba chyba nikogo przekonywać, jak bardzo groźna jest silna zależność ekonomiczna od Rosji. Od naszego wschodniego sąsiada kupujemy nie tylko ponad połowę potrzebnego nam gazu, ale też 90 proc. zużywanej w Polsce ropy (to nie jest jednak tak groźne, jak w przypadku gazu, bo rosyjską ropę można byłoby bez większych trudności zastąpić niewiele droższym surowcem z innych krajów). Według wyliczeń portalu energetycznego Wysokienapiecie.pl Polska płaci rocznie Rosji za ropę i gaz 75 mld zł. To kilkakrotnie więcej niż nasz obecny deficyt w handlu zagranicznym i główna przyczyna tegoż deficytu.
Każdy miliard więcej wydobytego w kraju gazu to setki milionów dolarów, które zostałyby w kraju zamiast wędrować na rachunek Gazpromu i finansować imperialne zapędy naszego wschodniego sąsiada. Niestety, polski rząd w ostatnich latach lekceważył kwestię krajowego wydobycia gazu. Nie zrobił prawie nic, by mogło ono rosnąć. Nie usunął barier, blokujących wzrost wydobycia.
W cudze złoże inwestujecie, swego nie znacie…
O tym, dlaczego Polsce nie wyszła na razie łupkowa rewolucja, napisano już wiele. Ten temat trzeba jednak ująć szerzej, żeby zrozumieć, dlaczego nie zaczęliśmy dotąd wydobycia na przemysłową skalę wszystkich rodzajów gazu niekonwencjonalnego: łupkowego, zamkniętego i metanu w pokładach węgla. I dlaczego nie rośnie u nas wydobycie gazu konwencjonalnego. Ta druga kwestia jest nawet ważniejsza, bo ten rodzaj gazu jest dużo tańszy w wydobyciu (a więc i bardziej opłacalny) niż gaz niekonwencjonalny, którego wiele złóż przy obecnie spadających cenach "błękitnego paliwa" przestaje być rentownych.
Trzeba zacząć od tego, że kolejne rządy po 1989 r. na ogół nie wydawały się być zainteresowane wzrostem krajowego wydobycia gazu. Nie tworzyły dobrych warunków do inwestowania w tę branżę. Nie upraszczały i nie skracały procedur administracyjnych z tym związanych. Ważniejsze było jednak co innego. W Polsce ponad 90 proc. rynku gazu – jego wydobycia i dostarczania go odbiorcom – należy do kontrolowanego przez państwo koncernu PGNiG (Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo). Na 236 wydanych dotąd koncesji na wydobycie gazu i ropy w Polsce aż 228 należy właśnie do PGNiG, które oprócz tego ma w naszym kraju największą liczbę koncesji – 85, na poszukiwanie i rozpoznawanie złóż tych surowców.
Ów fakt jest bardzo brzemienny w skutki, bo bez udziału i dużego zaangażowania PGNiG nie może być na razie mowy o znaczącym zwiększeniu wydobycia gazu w Polsce czy rozpoczęciu na dużą skalę eksploatacji jego niekonwencjonalnych złóż. Tymczasem PGNiG od lat prawie nie zwiększa swego wydobycia gazu w kraju i nie zamierza go zwiększać także w najbliższych latach. Niewiele inwestuje też w poszukiwania gazu łupkowego. Choć byłoby go na to stać. W 2012 r. PGNiG wyłożył 3 mld zł na zakup Elektrociepłowni Warszawskich od szwedzkiego Vattenfalla. Teraz je za grube miliony modernizuje. Do tego buduje – wraz z Tauronem – za 1,5 mld zł elektrociepłownię gazową w Stalowej Woli.
Kolejne miliardy przeznacza na poszukiwanie złóż i wydobycie gazu za granicą: w Pakistanie, Libii czy Norwegii. Do 2013 r. w swą norweską spółkę PGNiG Norway wpakował 600 mln zł, a dodatkowo pożyczył jej – na wiele lat – na rozwój działalności ponad 3 mld zł. Jesienią zeszłego roku PGNiG poinformował, że kupuje za prawie miliard złotych udziały w pakiecie czterech złóż na norweskim Szelfie Kontynentalnym i że planuje kolejne przejęcia złóż za granicą za ponad 2 mld zł.
Dużo mniej – niż na wyżej opisane (w tym zagraniczne) przedsięwzięcia – PGNiG wydaje na poszukiwania nowych złóż gazu w Polsce. W 2013 r. z 2,4 mld przeznaczonych na projekty inwestycyjne tylko 860 mln zł miał wydać na odwierty poszukiwawcze w Polsce. Z kolei w 2014 r. z 1,96 mld zł, które PGNiG wydał na poszukiwania i wydobycie gazu oraz ropy, jedynie 164 mln zł przeznaczył na złoża gazu łupkowego. Czyli te, w których Polska gazu ma najwięcej…
W strategii na lata 2014-2022 PGNiG przewiduje utrzymanie krajowego wydobycia gazu na dotychczasowym poziomie, dalsze poszukiwania gazu łupkowego, ale także m.in. zakup sieci ciepłowniczych oraz zagranicznych złóż. Czyli w dalszym ciągu zwiększanie krajowego wydobycia gazu nie będzie jego celem i priorytetem. Dlaczego? Dlaczego PGNiG tak chętnie inwestuje w produkcję prądu, w poszukiwania oraz wydobycie gazu za granicą czy chce kupować sieci ciepłownicze, kosztem krajowych złóż gazu?
Panie Waldku, pan się nie boi, gazowy kontrakt za panem stoi…
Są dwie odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza wiąże się z kontraktem gazowym, jaki w 2010 r. podpisał z Rosją w imieniu Polski ówczesny wicepremier Waldemar Pawlak. Na mocy tego kontraktu PGNiG ma kupować do końca 2022 r. 10,24 mld m3 rosyjskiego gazu rocznie, na zasadzie "bierz lub płać" (take or pay). W praktyce oznacza ona, że jeśli PGNiG zacząłby zamawiać w Gazpromie mniej gazu, to i tak musiałby zapłacić za tyle, ile figuruje w kontrakcie. Czyli płaciłby także za gaz, którego nie odebrał. To oznaczałoby dla PGNiG bardzo duże straty. Taka sytuacja groziłaby, gdyby koncern zwiększał wydobycie gazu w kraju, bo wtedy musiałby kupować go mniej od Gazpromu. To jeden z dwóch głównych powodów, dla których woli inwestować w wydobycie za granicą czy produkcję prądu.
Druga przyczyna jest taka, że stawki, po jakich sprzedaje PGNiG gaz odbiorcom, są regulowane przez państwo, a dokładnie przez Urząd Regulacji Energetyki (URE). Ten regulator ma jeden cel: żeby odbiorcy płacili za gaz jak najmniej. Zatwierdzając taryfy za gaz dla odbiorców, robi to w oparciu o koszty ponoszone przez dostawców owego surowca. Tymczasem PGNiG wydobywa sporo gazu w Polsce i jest to surowiec dużo tańszy od tego, który kupuje od Gazpromu. Musi go oraz koszty jego wydobycia uwzględnić, przedstawiając URE swe proponowane na dany rok taryfy za gaz dla polskich odbiorców. W ten sposób sprzedaje go odbiorcom po cenach niższych niż sam kupuje od Gazpromu, co rzeczywiście można by nazwać – jak to określa portal Wysokienapiecie.pl – dotowaniem rosyjskiego koncernu.
Im więcej PGNiG wydobywałby gazu w Polsce, tym niższe ceny musiałby zaoferować swoim krajowym odbiorcom. To, delikatnie rzecz ujmując, do zwiększania krajowego wydobycia go nie zachęca. Bardziej opłaca mu się wydobywać i sprzedawać gaz za granicą, bo tam uzyskuje za niego wyższe ceny. M.in. dlatego, że zagranicą może go sprzedawać na takich rynkach, na których cena gazu nie jest regulowana przez państwo, np. na rynkach hurtowych. Podobnie jest w przypadku produkcji prądu, który PGNiG też bardziej się kalkuluje niż krajowe wydobycie gazu, bo energię elektryczną sprzedaje hurtem, po cenach rynkowych, nie zatwierdzanych przez państwo.
Co więc musiałoby się zmienić? W tej chwili PGNiG próbuje – w związku ze spadającymi na świecie cenami paliwa – wynegocjować z Gazpromem lepsze warunki dostaw tego surowca. W grę wchodzi przede wszystkim obniżenie jego ceny, ale PGNiG usiłuje także wywalczyć poluzowanie formuły "bierz lub płać". Eksperci twierdzą, że na to drugie rosyjski koncern się nie zgodzi, ale przecież wtedy PGNiG może zwrócić się o rozstrzygnięcie sporu z Gazpromem do międzynarodowego sądu arbitrażowego. Już raz, kilka lat temu, z tej możliwości skorzystał i w efekcie Gazprom, w zamian za wycofanie pozwu z sądu arbitrażowego, zgodził się na obniżenie ceny gazu dla Polski o ponad 10 proc. Bywały już sprawy, w których sąd arbitrażowy uznawał w umowach europejskich firm z Gazpromem klauzulę "bierz lub płać" za nieważną. Tak było np. w przypadku pozwu rosyjskiego koncernu wytoczonego spółce RWE Transgas z Czech.
PGNiG ma więc wszelkie szanse na uchylenie tej klauzuli. Pod warunkiem, że wystąpi do sądu arbitrażowego. Przyszłoby mu to łatwiej, gdyby za takim rozwiązaniem wyraźnie opowiedział się jego główny udziałowiec, czyli państwo. A konkretnie Ministerstwo Skarbu Państwa, nadzorujące państwowe spółki.
Potrzebne jest także uwolnienie cen gazu lub przynajmniej inny niż dotąd sposób ustalania ich przez państwowego regulatora – taki, który nie zniechęcałby PGNiG do zwiększania krajowego wydobycia. Na to jednak na razie się nie zanosi. Wprawdzie uwolniono już u nas ceny gazu dla jego największych (przemysłowych) odbiorców, ale to raczej szkodzi PGNiG niż mu pomaga, bo traci część swych najlepszych klientów na rzecz konkurencji, ściągającej gaz z zachodu Europy po niższej cenie od tej, po której kupuje go PGNiG od Gazpromu.
Ta okoliczność skłaniałaby nasz gazowy koncern do zwiększania krajowego wydobycia (umożliwiając mu w ten sposób obniżkę cen gazu), gdyby nie klauzula "bierz lub płać" w kontrakcie z Gazpromem. Zatem walka o uchylenie tej klauzuli to kwestia naszej racji stanu.
Jacek Krzemiński
Treści dostarcza Gazeta Bankowa