[23.06.2015] Czterofilarowy plan Andrzeja Dudy, czyli rodzina, praca, bezpieczeństwo i dialog, jest planem polityka, zmierzającego do uwolnienia energii społecznej Polaków. Ale zanim ten plan ruszył, chór księgowych obwieszcza: "Duda, to się nie uda, to się nie uda"…
Od 25 maja codzienny medialny przekaz dnia brzmi: rozliczyć prezydenta! Nie, nie ustępującego, którego kadencja jeszcze trwa, ale prezydenta-elekta, który jeszcze urzędu nie objął. Komentujący skupiają się na szacowaniu kosztów, jakie miałyby pociągnąć za sobą szereg obietnic i działań zapowiedzianych przez Andrzeja Dudę w trakcie kampanii wyborczej w ramach jego programu opartego na czterech filarach: rodzina, praca, bezpieczeństwo i dialog.
Diagnoza została postawiona: "Co najmniej 250 mld zł mogą kosztować wyborcze obietnice Andrzeja Dudy. Większość obciąży sektor finansowy oraz spowoduje wzrost długu publicznego, ich koszt mógłby przewyższyć deficyt budżetowy".
Liczą, że za grube miliardy
Szczególnie cztery punkty w rozbudowanym preliminarzu prezydenta-elekta doczekały się dociekliwości komentatorów.
Polityka prorodzinna Andrzej Duda zaproponował wypłacanie 500 zł miesięcznie na dziecko z rodzin najbardziej ubogich, a na drugie i kolejne – z tych zamożniejszych. Duda chce ponadto bezpłatnych przedszkoli. Uzupełnieniem działań w tym obszarze jest program mieszkaniowy dla młodych małżeństw (mieszkania miałyby powstawać na gruntach Skarbu Państwa i być realizowane, pod nadzorem rządu, przez polskie firmy budowlane).
Recenzja tego punktu brzmi: rocznie spełnienie takiej obietnicy ma kosztować 45-46 mld zł. W komentarzach obowiązkowo pojawia się obrazowe zestawienie, że ta kwota to prawie tyle, co zapisany w tegorocznej ustawie budżetowej deficyt w wysokości 47,5 mld zł. Do 2020 r., czyli do końca kadencji prezydenta, jak wyliczają eksperci z Pracodawcy RP, wydatki w tym obszarze miałyby osiągnąć 120 mld zł, zaś bezpłatne przedszkola mają kosztować budżet państwa 20 mld zł.
Podniesienie kwoty wolnej od podatku "Patrząc od 2007 roku, liczba Polaków, którzy zarabiają najniższą możliwą pensję, podwoiła się. Bezrobocie w międzyczasie oczywiście wzrosło. (…) Dziś potrzebne jest podwyższenie kwoty wolnej od podatku. To jest ulga zwłaszcza dla mniej zarabiających" – mówił w kampanii kandydat PiS. Obecnie kwota wolna od podatku to nieco ponad 3091 zł, a Andrzej Duda proponuje jej skokowy wzrost do 8 tys. zł. Komentatorzy nie negują samego postulatu podwyżki, ale jej skalę. Z raportu Fundacji Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA wynika bowiem, że podniesienie jej do ok. 8 tys. zł oznaczałoby dodatkowe koszty dla sektora finansów publicznych w wysokości ok. 21,5 mld zł. Na kwotę tę złożyłyby się niższe dochody z PIT o ok. 18,4 mld zł i niższe dochody ze składek na NFZ o około 3,5 mld zł. To uszczupliłoby wpływy do kasy państwa w sumie o 21,9 mld zł, ale wzrost dochodów Polaków pozwoliłby na oszczędności w świadczeniach rodzinnych o ok. 0,4 mld zł. Do 2020 r. koszt całej operacji miałby wynieść łącznie 80 mld zł.
Niższy wiek emerytalny Andrzej Duda zapowiedział cofnięcie reformy emerytalnej i przywrócenie reguły, że kobiety przechodziłyby na emeryturę w wieku 60 lat, mężczyźni – w wieku 65 lat. Zwycięzca wyborów opowiadał się też za wprowadzeniem systemu emerytalnego dla osób poświęcających się opiece nad rodziną kosztem życia zawodowego.
Z wyliczeń organizacji Pracodawcy RP wynika, że całkowite cofnięcie reformy emerytalnej może kosztować 71,5 mld zł do 2020 r. Z innych kalkulacji wynika, że cofnięcie reformy emerytalnej mogłoby kosztować 15 mld zł, i to przy założeniu, że co najmniej 50 proc. osób w wieku powyżej 60 i 65 lat zdecydowałoby się na pozostanie na rynku pracy. Wielu ekonomistów podkreśla jednak, że taki pomysł byłby niekorzystny dla systemu emerytalnego i samych emerytów, bo wymagałby znacznego podniesienia stawki składkowej ZUS.
Pomoc dla frankowiczów Zdaniem Andrzeja Dudy państwo nie może nie zareagować na problem. Kredyty we frankach powinny zostać przewalutowane tak, aby były spłacane po kursie z dnia ich zaciągnięcia. Powołując się na raport KNF z 2013 r. oszacowano koszty dla sektora bankowego na 40 mld zł, opatrując tę liczbę wymownym komentarzem: "niektóre banki mogłyby stać się niewypłacalne i musiałyby być ratowane ostatecznie z pieniędzy podatników".
Nie wiadomo, do jakiej kwoty doszlibyśmy, gdyby komentatorzy chcieli sporządzić wedle swoich kryteriów koszty innych, szeroko zakrojonych projektów gospodarczych nowowybranego prezydenta. Dla porządku przypomnijmy te ważniejsze.
Uwolnienie przedsiębiorczości Zwycięzca wyborów zapowiada ulgi podatkowe dla przedsiębiorców. Mikroprzedsiębiorcy, którzy stworzą przynajmniej trzy nowe miejsca pracy, mogliby liczyć na obniżenie podatku CIT z 19 do 15 proc. Prezydent-elekt zapowiada system preferencji dla przedsiębiorców zatrudniających wchodzących na rynek pracy oraz dla młodych ludzi, którzy mają pomysł na własną działalność gospodarczą.
Ochrona polskiej ziemi i interesów wsi Dla Andrzeja Dudy sprawą priorytetową jest "wprowadzenie w trybie pilnym" ustawy przeciwdziałającej "spekulacyjnemu wykupowi przez cudzoziemców polskiej ziemi", której obrót w maju 2016 r. zostanie uwolniony, oraz szereg działań dla poprawy ekonomicznej kondycji wsi.
Repolonizacja banków Jasna deklaracja intencji prezydenta-elekta dotyczy też repolonizacji banków, które po prywatyzacji lat 90. w 2/3 znajdują się w rękach obcego kapitału i repolonizacja jest potrzebna. Powinna nastąpić przez stopniowy wykup banków przez polskie instytucje finansowe.
Odbudowa przemysłu, plan dla Śląska Duda zapowiada podjęcie energicznych działań na rzecz odbudowy polskiego przemysłu, modernizację przemysłu energetycznego i wydobywczego; na ten cel miałyby zostać poświęcone środki z funduszy unijnych. Duda obiecał także wsparcie dla górników i zawarcie "Paktu dla Śląska".
Komentatorzy poprzestawali w tej mierze na uwagach, które można sprowadzić do tego, że "repolonizacja banków" czy "odbudowa przemysłu" to są tylko hasła, wyraz intencji prezydenta, a nie rzeczywistych zamierzeń. Pocieszeniem, serwowanym na zakończenie takich wywodów przez komentatorów ekonomicznych czytającym i słuchaczom, jest uwaga politologiczna, żeby zachować spokój, bo "prezydent ma ograniczone możliwości realizacji złożonych zobowiązań".
W niewoli paradygmatu
Zdecydowanie mniej uwagi komentujący poświęcali analizie możliwych dróg sfinansowania zaproponowanego programu. Niektóre Andrzej Duda wskazał wprost. Prezydent w trakcie kampanii zaproponował, by opodatkować aktywa bankowe i obroty hipermarketów. Wedle bardzo ostrożnych szacunków, podatki od instytucji finansowych i sklepów wielkopowierzchniowych przyniosłyby 7 mld zł zysku rocznie. "Trzeba ściągać podatki wszędzie tam, gdzie to przewiduje prawo. (…) Trzeba opodatkować te ogromne pieniądze, które wypływają z Polski" – uzupełniał też w trakcie kampanii lider PiS Jarosław Kaczyński.
Zostawiając na boku, dlaczego nikt z komentujących nie podjął tematu skutków takiej próby opodatkowania, trzeba wskazać, że i to jednak nie jest istota problemu. Bo jest nim przyjęcie przez komentujących statycznej perspektywy, niezmiennego paradygmatu myślenia, że stan obecny jest optymalny, że dzisiejsze status quo jest jedyne możliwe, bo jest wypadkową długo ucieranych kompromisów różnych grup interesów i społecznego przyzwolenia. I że koncepcje polityków muszą i mogą się mieścić tylko w tak zakreślonych ramach, których widocznym i mierzalnym wyrazem są rubryki pozycji budżetu państwa. (Swoją drogą, z ducha jest ona podobna do kolokwialnie sformułowanej przez ideologów PO koncepcji polityki jako sztuki "zapewniania ciepłej wody w kranie").
Jako komentatorzy-ekonomiści oczywiście mają do tego prawo, ale też trzeba powiedzieć, że na takim paradygmacie myślenia świat się nie kończy. Ba, można powiedzieć, że poruszamy się w regionach gorących debat ekonomistów: na ile współczesna ekonomia dała się sprowadzić do wymiaru matematycznego, a na ile jeszcze respektuje swój genetycznie wypisany czynnik antropologiczny. Mówiła o tym w wywiadzie dla "Gazety Bankowej" (11/2014) prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego: "Warto pamiętać, że ekonomia jest nauką o ludziach w procesie gospodarowania. Noblista Edmund Phelps wskazuje, że ekonomia nie jest chrematystyką, czyli nie jest nauką o zarabianiu pieniędzy. Jest to nauka o relacjach między gospodarką a życiem społecznym, czyli o ludziach i dla ludzi, bo produkuje się przecież dla ludzi. (…) Zachowań ludzi nie da się do końca przewidzieć, nie da się idealnie wymierzyć. (…) W kilku minionych dekadach ekonomiczne modele matematyczne stały się niemalże wyrocznią. Analiza ilościowa zdominowała jakościową i ekonomia zatraciła swój społeczny charakter".
Misja polityka
Tam, gdzie sięgają granice paradygmatu komentatorów ekonomicznych, tam dopiero zaczyna się misja polityki. Oni zajmują się sztuką zarządzania problemami społeczeństwa, zadaniem polityka jest rządzenie, czyli ustanawianie celów dla społeczeństwa i wskazywania sposobów ich osiągania.
Andrzej Duda sformułował swój plan na prezydenturę jako polityk. Plan ten opiera się na założeniu poruszenia i wyzwolenia ukrytej energii społecznej. Polacy mają poczuć, że państwo wspiera ich rodziny, zwłaszcza młode, że nie wyczerpał się model kultury pracy oparty na drenażu sił i energii pracowniczej, że Polska wraca do podmiotowości, także w sferze decyzji o odbudowie i repolonizacji sektora przemysłowego i finansowego, także z wykorzystaniem takich narzędzi, jakie daje status kraju członka Unii Europejskiej.
Taka energia jako czynnik sprawczy zmian nie mieści się w modelach ekonometrycznych i matematycznych, dla których równowaga budżetowa jest nienaruszalnym dogmatem. Ciekawym komentarzem jest tu głos Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. Adama Smitha: "Nieuprawnione jest twierdzenie, że najważniejsze jest nieobciążanie budżetu państwa. Gdyby tak było, to idealnym okresem byłaby PRL, w której państwowe było praktycznie wszystko i państwo zabierało pieniądze obywatelom. Skoro ten model został odrzucony, oznacza to, że nie ma sensu do niego wracać. Liczyć powinno się nie dobro budżetu, ale obywateli".
Jest jeszcze jedna płaszczyzna, na jaką warto zwrócić uwagę. Andrzej Duda jest, po Lechu Kaczyńskim, tym polskim prezydentem, który jest z wykształcenia i przygotowania prawnikiem. Ma to kolosalne znaczenie w sytuacji, gdyż zmiany, jakie proponuje Andrzej Duda, mogą mieć sens tylko w sytuacji, gdy równolegle do nich przeprowadzone zostaną gruntowne reformy ogromnych obszarów prawa, w tym gospodarczego. Wiem, wiem, gdy pada słowo reformy, publiczność przysypia z nudy… Zaryzykuję jednak.
Reformy mogą oznaczać z jednej strony pozytywistyczne wykorzystanie możliwości powiększania dochodów budżetu, jakie tkwią w obecnych strukturach i poprawy jakości państwa. Wystarczy wspomnieć np. o uszczelnieniu systemu ZUS, które potencjalnie daje szansę na bezproblemowe sfinansowanie obniżenia wieku emerytalnego bez podnoszenia składek.
Jednak można też pomyśleć o reformach w ich dużo bardziej radykalnej wersji, chciałoby się powiedzieć za Janem Rokitą sprzed dekady, o "szarpnięciu cuglami". Ogromnym obszarem, w którym jak czarnej dziurze, niknie potencjał rozwojowy kraju, jest coraz bardziej dysfunkcjonalna struktura pracy w Polsce. I nie chodzi tylko o, skądinąd kolosalnie ważny czynnik demograficzny; dorobiliśmy się w świecie wolnego rynku półmilionowej armii urzędników, trzykrotnie powiększając jej liczebność od 1989 r., kiedy to podobno komuna osiągała szczyty biurokracji… Czy odchudzenie urzędów i wieloszczeblowej administracji kraju nie jest wielką szansą?
Wspomniany już Andrzej Sadowski przypomina, że w Ministerstwie Gospodarki leży analiza zawierająca listę kilkunastu tysięcy przepisów hamujących rozwój gospodarczy, a uchylenie tych przepisów z dnia na dzień przyczyniłoby się do niesamowitego pobudzenia polskiej gospodarki, na miarę przełomowej ustawy o wolności gospodarowania ministra Mieczysława Wilczka z 1988 r.
Pytanie więc brzmi nie tak: czy znajdą się miliardy na program Andrzeja Dudy, bo one są w zasięgu ręki, pytanie brzmi: czy Andrzejowi Dudzie uda się przekonać Polaków, że warto się na to poważyć w jego kadencji?
Krzysztof Kotowski
Treści dostarcza Gazeta Bankowa