Bangladesz Europy
[09.06.2015] Andrzej Duda, świeżo upieczony prezydent elekt, zapowiedział m.in. dwa projekty legislacyjne – cofnięcie podwyższenia wieku emerytalnego oraz podniesienie kwoty wolnej od podatku. Tylko przyklasnąć.
O kwocie wolnej od podatku pisałem już w tekście, w którym zwracałem uwagę, że obecnie mamy ją na najniższym poziomie w Europie ("Podatek od nędzy"), co sprawia, że podatek dochodowy zmuszeni są płacić ludzie żyjący poniżej minimum socjalnego. Jeśli natomiast chodzi o wiek emerytalny, to jego podniesienie nie było żadną "reformą", jak to szumnie nazywała rządowa propaganda, lecz zwykłym odsunięciem w czasie nieuchronnego krachu systemu ubezpieczeń społecznych – podobnie jak doraźnym klajstrowaniem dziury w finansach publicznych i pozornym zbiciem długu publicznego był skok na pieniądze zgromadzone w OFE. Innymi słowy, zamiast generalnej naprawy niewydolnego mechanizmu dołożono trochę smaru w nadziei, że jeszcze przez jakiś czas maszynka się nie zatrze.
Pomyślmy zresztą – jeśli ponad dwa miliony Polaków jest na emigracji, a prognozy mówią, że do końca 2015 r. liczba ta może sięgnąć trzech milionów (już teraz według "Forbesa" za granicą znajduje się co dziesiąty pracujący Polak), kolejne miliony zaś pracują w Polsce na "śmieciówkach" – to kto ma płacić te składki? Przecież nie pracownicy budżetówki, bo ich składki i podatki sprowadzają się w istocie rzeczy do przekładania publicznych pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej. Podobnie jest, o czym pisałem przed tygodniem, z posłaniem do szkół sześciolatków, by te wcześniej weszły na rynek pracy przy braku jakiejkolwiek kompleksowej wizji, co zrobić, by dzisiejsze sześciolatki faktycznie tę pracę w Polsce znalazły – i to z godziwą płacą, bo przecież od tego zależy wysokość składek emerytalnych gwarantujących funkcjonowanie "umowy międzypokoleniowej" na zasadzie której działają ubezpieczenia emerytalne (w skrócie – obecni pracownicy płacą na emerytury swoich rodziców i dziadków). Bez rozwiązania problemu braku dobrze płatnej pracy i odwrócenia obecnej zapaści demograficznej niczego się tu nie wymyśli.
No właśnie. Zmiany proponowane przez Andrzeja Dudę idą w dobrym kierunku, lecz to jeszcze zbyt mało. Od prezydenta, a także od rządu wyłonionego w jesiennych wyborach (po obecnym niczego się nie spodziewam), oczekiwałbym podniesienia płacy minimalnej, a także stawek godzinowych – tego przekleństwa napędzającego zjawisko nie raz tu wspominanej "pracującej biedoty" (working poor) i szerzej – lawinowego wzrostu prekariatu, czyli ludzi z permanentnie nieustabilizowaną – i to nie z własnej winy – sytuacją życiową. Bez jakiegoś cywilizowanego uregulowania powyższych kwestii nie będzie rodzin, bo to zbyt drogi luksus, a bez rodzin – nie będzie dzieci, czyli przyszłych podatników. Finanse publiczne zawalą się pod ciężarem długów i innych zobowiązań, głodowe emerytury poskutkują falą nędzy i wywłaszczeń, aż w końcu ostatni zgasi światło. Nie przesadzam – jeśli nic się nie zmieni, opisana apokalipsa czeka nas w perspektywie kilkudziesięciu lat.
Tymczasem obecnie udział płac w PKB, według danych Komisji Europejskiej, wynosi w Polsce 46 proc. – niżej plasują się jedynie Litwa, Łotwa i Słowacja. Owszem, to ogólnoświatowy trend, lecz my bijemy tu niechlubne rekordy. Wzrost płac ewidentnie nie nadąża za wzrostem PKB i produktywności pracowników, co w połączeniu z długością czasu pracy (ostatnie dane Eurostatu mówią, że jest to średnio 42,5 godziny tygodniowo, dłużej pracują tylko Grecy) czyni nas Bangladeszem Europy.
Często mówi się w kontekście podwyżek o utracie konkurencyjności. Cóż, bazowanie na niskich kosztach pracy jest tak czy inaczej rozwiązaniem na krótką metę. Poza tym barierą dla biznesu nie są koszty pracy tylko blokady biurokratyczne i fatalne prawo podatkowe – i właśnie te blokady oraz złe prawo pracodawcy rekompensują sobie niskimi kosztami zatrudnienia. Analogicznie dla pracownika niestabilne formy zatrudnienia i niskie płace są dokładnie tym samym, czym dla pracodawcy karuzela wciąż zmieniających się przepisów, w ramach których funkcjonuje i wysokie podatki. To właśnie dlatego ludzie głosują nogami, wyjeżdżając, bądź odkładają na "święty nigdy" tak kluczową zarówno z indywidualnego, jak i ogólnopaństwowego punktu widzenia inwestycję, jaką jest założenie rodziny.
Wreszcie kwestia ostatnia – uszczelnienie transferów kapitałowych – bowiem to one w znacznej mierze powodują, że wzrost PKB pozostaje na papierze. Jeżeli rocznie wyprowadza się z Polski średnio 5,312 mld dolarów, to oznacza, że owoce wzrostu gospodarczego nie są konsumowane w Polsce, lecz poza jej granicami – owoce wypracowane tutaj i okupione m.in. niskimi kosztami pracy, poziomem życia obywateli oraz zagrożeniem ich przyszłości. Stanem idealnym byłby powrót do prawa Bowleya, wedle którego średnio 2/3 wypracowanych dochodów ma trafiać do pracowników, 1/3 zaś do pracodawców. Nawet jeśli te proporcje są w dzisiejszych realiach nieosiągalne, to przynajmniej należy do nich dążyć, nie zaś pogłębiać obecne patologie.
Piotr Lewandowski
źródło: "Gazeta Finansowa"