O euro mówi się za mało
[05.06.2015] Z historycznego punktu widzenia można na tę sprawę spojrzeć nieco przewrotnie, ponieważ na przestrzeni lat perspektywa dołączenia naszego kraju do strefy euro mocno się zmieniała. W 2004 r., bezpośrednio po akcesji do Unii Europejskiej, Polska stosunkowo słabo spełniała kryteria przyjęcia wspólnej waluty.
Z dr. Stanisławem Kluzą, członkiem gospodarczego gabinetu cieni Business Centre Club ds. rynków finansowych, rozmawiał Kordian Kuczma
Czy jest już przesądzone, że Polska wejdzie do strefy euro? Kiedy można się tego spodziewać?
Z historycznego punktu widzenia można na tę sprawę spojrzeć nieco przewrotnie, ponieważ na przestrzeni lat perspektywa dołączenia naszego kraju do strefy euro mocno się zmieniała. W 2004 r., bezpośrednio po akcesji do Unii Europejskiej, Polska stosunkowo słabo spełniała kryteria przyjęcia wspólnej waluty. Mimo to więcej Polaków (między połową a dwoma trzecimi respondentów stosownych sondaży) życzyło sobie wejścia do strefy euro niż do Unii! W następnych latach poparcie dla europejskiej waluty utrzymywało się na wysokim poziomie, a w latach 2006-2007 znacznie polepszył się stan polskich finansów publicznych. Wtedy byliśmy naprawdę blisko spełnienia wyznaczonych nam kryteriów. Od 2008 r. nasze notowania spadały coraz niżej. Szczególnie okres pełnienia funkcji ministra finansów przez Jacka Rostowskiego wpędził nas w chroniczny deficyt, z którym dopiero niedawno poradził sobie jego następca Mateusz Szczurek.
Dzisiaj pytanie nie brzmi już, czy Polska powinna wstąpić do strefy euro, lecz czy spełnia odpowiednie wymogi, aby w ogóle mieć taki wybór. Jest paradoksem, że Platforma Obywatelska, która osiem lat temu rozpoczynała rządy na fali euroentuzjazmu, ostatnio zdaje się tego nie dostrzegać. Po objęciu rządów Donald Tusk zadeklarował, że euro w Polsce pojawi się za trzy lata. Po kilku miesiącach mogło się wydawać, że zapomniał o tych obietnicach. Oprócz polityki ministra Rostowskiego, pogłębiającej dług i deficyt finansów publicznych, świadczy o tym także brak odpowiednich działań edukacyjnych na temat tego procesu.
Jak ocenia Pan politykę informacyjną rządu na temat możliwych skutków przyjęcia przez Polskę euro?
Skrajnie krytycznie. Abstrahując od społecznych nastrojów, odpowiednie organy państwa polskiego powinny zrobić wszystko, aby obywatele świadomie podejmowali decyzje dotyczące ewentualnego przyjęcia nowej waluty. Tymczasem znajdujemy się w sytuacji, w której zdecydowana większość Polaków tak naprawdę nie jest ani przeciw, ani za euro, lecz nie jest w stanie się wypowiedzieć na ten temat, ponieważ brak im odpowiedniej wiedzy. W tej sytuacji nie można się dziwić, że poparcie dla wspólnej waluty spadło poniżej 25 proc. Wszystko wskazuje na to, że takie odczucia nie są spowodowane rzeczywistym kryzysem euro, lecz co najmniej nonszalancką polityką informacyjną rządu.
Dlaczego organy państwowe w taki sposób sabotują – wydawałoby się – jeden z ich strategicznych celów? Czy wynika to z wewnętrznych tarć w obozie władzy? Strachu przed opozycją?
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu mamy do czynienia z zaniechaniami wynikającymi z lenistwa najwyższych urzędników, a na ile być może ze świadomymi działaniami polityków. W rezultacie i tak widzimy same negatywne skutki takiego postępowania. Nie ulega też wątpliwości, że taka tendencja nie ujawniłaby się bez postępowania Jacka Rostowskiego jako ministra finansów.
Jak w takim razie powinna wyglądać skuteczna i merytoryczna kampania informacyjna na temat euro?
Muszę podkreślić, że sam aspekt informacyjny nie wystarczy – podjęte działania musiałyby mieć również charakter edukacyjny i analityczny. W tym zakresie kluczową rolę powinna odegrać rzetelna analiza problemu. Na słowa uznania zasługuje "Raport na temat pełnego uczestnictwa Rzeczypospolitej Polskiej w trzecim etapie Unii Gospodarczej i Walutowej" opracowany przez Narodowy Bank Polski w 2009 r. Unikając populizmu i zdecydowanych sądów, starał się on przekazać czytelnikom rzetelne dane liczbowe pozwalające im wyrobić sobie własne zdanie. Podobny charakter miało również ubiegłoroczne opracowanie NBP "Ekonomiczne wyzwania integracji Polski ze strefą euro".
Trzeba jednak pamiętać, że to nie bank centralny podejmie decyzję o zmianie waluty, dlatego tworzenie podobnych analiz powinno być przedmiotem zainteresowania przede wszystkim Ministerstwa Finansów. Pamiętamy kampanie informacyjne na temat zmian w PIT-ach czy rozwiązań prorodzinnych, tym bardziej więc jej przedmiotem powinien być o wiele bardziej złożony problem euro. Ministerstwo nie wydawało się zainteresowane organizacją debat i konferencji na ten temat, współpracą z think-tankami ani innymi metodami zainteresowania opinii publicznej możliwą zmianą waluty. Kilkustronicowe broszury na temat deficytu w poszczególnych krajach przygotowywane przez pełnomocnika do spraw akcesji to o wiele za mało. Oczywiście trudno było się takiej aktywności spodziewać w okresie psucia finansów publicznych i przejmowania oszczędności z OFE za rządów ministra Rostowskiego. Był on na pewno świadomy, że publiczne dyskusje o euro prowokowałyby do liczniejszych okazji piętnowania całości prowadzonej przez niego polityki, w tym braku reformy finansów publicznych oraz przebywania Polski w unijnej procedurze nadmiernego deficytu.
Czy mamy prawo oczekiwać stabilności, jaką powinna nam zapewnić strefa euro? W jaki sposób mogłaby ją osiągnąć? Niektórzy ekonomiści twierdzą, że przestanie ona istnieć, zanim Polska spełni kryteria wejścia do niej. Wydaje mi się, że pogłoski o upadku eurolandu są przedwczesne. Z historii wiemy, że systemy walutowe nie trwają wiecznie, ale też nie upadają tak szybko. Dobrym przykładem jest potężny w starożytności rzymski denar, który również miał swoje lepsze i gorsze okresy. Nie oznacza to też, że nie warto brać udziału w ich tworzeniu, nawet jeżeli to proces zakrojony na dziesiątki, a nie setki lat.
Historia gospodarcza Polski po rozbiorach też może nam dostarczyć ciekawych lekcji. Na byciu w systemie rosyjskiego rubla mocno skorzystało w XIX wieku Królestwo Kongresowe. Oczywiście trzeba również pamiętać o negatywnej lekcji płynącej z zaadaptowania austriackiej waluty przez Galicję. Pokazuje ona, jakie ryzyko wiąże się brakiem odpowiedniej uprzedniej analizy podobnych zmian.
Trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w przypadku gospodarczych zaburzeń Polska czułaby się bezpieczniej w strefie euro czy poza nią. Własna mocna waluta pomogła naszemu krajowi poradzić sobie z kryzysem lat 2008-2010, który miał źródła zewnętrzne. Musimy być jednak również przygotowani na wysokie ryzyko recesji spowodowanej czynnikami wewnętrznymi. Wkrótce przestaną do nas napływać fundusze unijne. W ciągu kilku, kilkunastu lat Polska nie będzie już również odczuwała korzyści płynących z "renty demograficznej" – dużych liczebnie roczników młodych ludzi wchodzących na rynek pracy. Konieczność zapewnienia coraz większej liczby emerytur jeszcze mocniej zaburzy bilans finansów publicznych.
Tym bardziej że nie jest jasne, w jakim stopniu w jego przywróceniu pomogą imigranci lub reemigranci.
Polska jest skazana na wzrost emigracji tranzytowej, dlatego tworzenie jakiejkolwiek trwałej polityki imigracyjnej w naszym kraju jest utopią. Tak będzie przynajmniej z przybyszami z bardziej odległych geograficznie krajów. Potencjalnie Ukraińcy lub Białorusini mogą być bardziej zainteresowani osiedlaniem się na naszym terytorium. Zamiast ryzykować wydanie niewspółmiernych do wyników funduszy na ściąganie cudzoziemców, lepiej byłoby wydać te pieniądze na poprawę dzietności polskich rodzin.
Przykład Grecji pokazuje, że obecność w strefie euro pozwala państwom ogarniętym kryzysem z przyczyn wewnętrznych na korzystanie z programów pomocowych niedostępnym krajom o własnej walucie. Należy o tym pamiętać np. w kontekście przyszłych problemów polskiego systemu emerytalnego. Wspólna unijna odpowiedzialność za ten aspekt finansów państw uległaby znacznemu zwiększeniu, gdyby powiódł się plan budowy europejskiej unii fiskalnej. Za jej pośrednictwem do Polski mogłaby powrócić część środków wypracowanych przez naszych emigrantów na rzecz systemów emerytalnych państw ich pobytu.
Czy unijne plany stworzenia unii bankowej i fiskalnej są realne?
Unia bankowa posiada kilka wymiarów. Jest to nie tylko projekt o charakterze ekonomicznym i sektorowym, lecz także politycznym. Z politycznego punktu widzenia stanowi on element pośredni między początkami unii walutowej a planowaną unią fiskalną. Jednym z jej celów jest pokazanie, że mimo słabych wyników w walce ze światowym kryzysem finansowym unijni przywódcy mają receptę na zapewnienie Europie stabilności gospodarczej. Z drugiej strony wymiar makroostrożnościowy i mikroostrożnościowy unii bankowej polega na podnoszeniu stabilności sektora finansowego i zapobieganiu pokusie arbitrażu regulacyjnego w europejskiej bankowości. Istotnym aspektem unii bankowej jest rozszerzanie bardzo potrzebnych dobrych praktyk w kwestii zarządzania ryzykiem, które w kolejnych latach staną się podstawą rekomendacji i obowiązujących wszystkich członków Unii dyrektyw.
Minister Rostowski twierdził, że Polska powinna wejść do europejskiej unii bankowej już po jej uformowaniu. W ten sposób ograniczył nasz kraj w możliwości ustalania panujących w niej reguł gry (które – jak przedstawiłem powyżej – będą miały w przyszłości przełożenie na twarde unijne prawo) oraz udziału w związanych z tym decyzjach organizacyjnych i kadrowych. Skutki tej szkodliwej dla Polski taktyki możemy już odczuć i będziemy odczuwać jeszcze długo. Nie można bowiem wykluczyć, że wybrane standardy przyjęte przez tzw. unię bankową mogą okazać się trwalsze nawet niż euro! Zachowanie Rostowskiego wydaje się tym dziwniejsze, że każdy kraj Unii dorobił się swoich niejednokrotnie wartościowych praktyk w bankowości i nadzorze, które przynajmniej w teorii powinien próbować zarekomendować innym. My zaś samoograniczyliśmy się w możliwości promocji rozwiązań i działań, które np. kilka lat temu umożliwiły nam neutralizację skutków światowego kryzysu w Polsce.
Swoim postępowaniem wsparliśmy także wcześniej odosobnioną sceptyczną postawę Wielkiej Brytanii w stosunku do planowanych rozwiązań, czego beneficjantami byli wyłącznie wyspiarze. Trudno nie zauważyć, że większość funkcjonujących w Polsce banków jest oparta na zagranicznym kapitale – w większości z państw, które wejdą do unii bankowej. RP mimo oficjalnie pasywnej postawy wobec unii bankowej stanie się i tak jej częścią poprzez nadzór uzupełniający nad dużymi grupami finansowymi.
Czy zapowiadane niekiedy stworzenie nowej waluty dla państw strefy euro posiadających nadwyżki budżetowe miałoby ekonomiczny sens?
Takie pojawiające się co kilka lat postulaty stanowią odbicie różnicy zdań między państwami członkowskimi na temat perspektyw wspólnej waluty. Do tej pory jednak zawsze pozostawały w sferze debaty i służyły jedynie chwilowemu polepszeniu pozycji przetargowej danego kraju. Nie zmienia to jednak faktu, że strefa euro potrzebuje głębokiej reformy.
Czy po ostatnim kryzysie w strefie euro kryteria konwergencji obowiązujące kandydatów do niej mają jeszcze rację bytu?
Jeżeli dokładniej przyjrzymy się temu tematowi, trudno nie zauważyć, że kryteriów tych nie spełnia większość krajów będących obecnie w strefie euro. Mamy więc do czynienia z podwójnymi standardami, które paradoksalnie więcej wymagają od państw o słabszych gospodarkach. Z drugiej strony niski dług publiczny, deficyt budżetowy i inflacja same w sobie wydają się ważnymi celami gospodarczymi. Należałoby więc ich wymagać zarówno od kandydatów, jak i członków eurolandu oraz państw Unii Europejskiej nieainteresowanych przyjęciem wspólnej waluty. Najlepiej byłoby, gdyby spełniały one narzucane im wymogi nie tylko w sposób punktowy, co nie jest takie trudne, lecz przede wszystkim trwały. Co więcej spełnianie tych kryteriów wcale jeszcze nie musi przesądzać o skali korzyści z przyjęcia wspólnej waluty.
Wątpliwości budzi konieczność pozostawania Polski i innych krajów o podobnym statusie w nieprzystającym do obecnych realiów mechanizmie kursów walutowych ERMII. Taki okres przejściowy eksponuje kandydatów na ryzyko ponoszenia dużych kosztów, nie przynosząc żadnych korzyści gospodarczych ani im, ani strefie euro. Wystawia także swoich uczestników na ryzyko ekonomiczne, wynikające z potrzeby obrony kursu, oraz ryzyko reputacyjne, w przypadku potknięć w obronie kursu lub czasowego rozsynchronizowania jakiegoś parametru ekonomicznego.
Ekonomiści są w zasadzie zgodni co do tego, że powszechne obawy o wzrost cen związany z przyjęciem przez dane państwo euro są bezpodstawne. Skąd więc się biorą?
Statystyki pokazują, że dotychczas w żadnym kraju po przyjęciu wspólnej waluty nie doszło do spektakularnych wahań cen. Nie ma więc powodu, aby doszukiwać się w tym aspekcie nadmiernego ryzyka dla Polski. Jeżeli jakiś typ ryzyka zasługiwałby na wskazanie, to należałoby się go doszukiwać w długookresowym bilansie szans i zagrożeń związanych dla równowag makrogospodarczych. Niemniej obecnie taka analiza będzie jednak miała jedynie teoretyczny wymiar, dopóki nie zostaną usunięte przejawy upadku polskich finansów publicznych nagromadzone w ostatnich latach.
źródło: "Gazeta Finansowa"