W liczebności siła, czyli demograficzne fatum jednak realne
[24.04.2014] Liczebność przestała równać się sile państwa od czasu rewolucji przemysłowej, ale nadal ma ogromne znaczenie. Pozwalając Polsce się wyludnić, skazujemy nasz kraj na prowincjonalizm gospodarczy i polityczny oraz na utratę znaczenia na arenie międzynarodowej.
Jako osoba żywo zainteresowana trendami demograficznymi zagrażającymi mojemu krajowi, z uwagą przeczytałem artykuł Alberta Rokickiego "Czy są pozytywne strony zmian demograficznych w Polsce?" z ostatniego numeru "Trendu"*. Trudno się nie zgodzić z niektórymi tezami w nim zaprezentowanymi, jednak fakty w nim ukazane wymagają pewnego dopełnienia, gdyż ich wybiórczość może wprowadzić czytelnika w błąd.
Autor artykułu próbuje udowodnić, że wyludnianie się Polski na skutek emigracji i malejącego przyrostu naturalnego nie jest żadnym istotnym problemem i nasz kraj może z tego tytułu nawet odnieść korzyści. Niestety prawda jest taka, że starzejące się społeczeństwo jest ogromnym problemem dla gospodarki, która będzie musiała przejść ogromną i bolesną transformację, by dopasować się do nowych warunków.
Emigracja w długim terminie
W pierwszej kolejności autor zauważa, że emigranci zasilają polską gospodarkę, przesyłając zarobione za granicą euro. Co prawda nieco przeszacował skalę tego zjawiska, mówiąc o "około 15-19 mld zł rocznie", podczas gdy w rzeczywistości jest to nieco ponad 11 mld zł, jednak rzeczywiście nie są to małe kwoty. Trudno jednak oczekiwać, żeby polska gospodarka korzystała z tego napływającego strumienia w nieskończoność. W miarę jak emigranci będą zadomawiać się za granicą, ściągać tam swoje rodziny i tracić więź z ojczyzną, kwota ta będzie malała.
Trudno także zgodzić się z opinią, że osoby wyjeżdżające za granicę i tak byłyby bezrobotne, gdyby zostały w Polsce. Znacząca część z tych osób to osoby młode, zdolne i przedsiębiorcze, które, zostając w naszym kraju, mogłyby wnieść znaczący wkład w rozwój gospodarki. Niestety odpływ Polaków za granicę w dużej mierze ma charakter drenażu mózgów. Zamiast zachęcać młodych zdolnych do wyjazdu, powinniśmy się raczej zastanowić, dlaczego emigrują i dać im perspektywy do wykorzystania swojego potencjału u nas.
W liczebności siła
W dalszej części tekstu pan Rokicki zauważa, że gdyby gdyby liczebność miała znaczenie, największymi potęgami świata byłyby Chiny i Indie. Okazuje się, że rzeczywistość wcale nie odbiega tak bardzo od tego modelu, gdyż jeśli spojrzymy na listę państw o największym PKB, Chiny i Indie zajmują na niej odpowiednio 2 i 3 miejsce. Zresztą pozostałe państwa na tej liście także należą raczej do ludnych. Największa gospodarka świata – USA – zamieszkiwana jest przez ponad 310 mln ludzi. To prawda, że liczebność przestała równać się sile państwa od czasu rewolucji przemysłowej, ale nadal ma ogromne znaczenie. Pozwalając Polsce się wyludnić, skazujemy nasz kraj na prowincjonalizm gospodarczy i polityczny oraz na utratę znaczenia na arenie międzynarodowej.
Można także polemizować z tezą, że "postępująca automatyzacja, przenoszenie wielu usług do Internetu oraz globalizacja powodują, że w przyszłości będziemy potrzebowali o wiele mniej pracowników niż obecnie". Zastępowanie pracy ludzkiej różnego rodzaju maszynami trwa nieprzerwanie od ponad 200 lat, a jednak nawet w rozwiniętych krajach ludzie nadal jakoś pracę znajdują.
Bez popytu nie ma rozwoju
Ekonomiści przestrzegający przed załamaniem gospodarki spowodowanym malejącą liczbą ludności mają sporo racji. Faktycznie nie jest prawdą, że "wzrost gospodarczy to tylko wydatki na pieluchy, wózeczki dziecięce, przedszkola, lekarstwa, ciuchy itp.", ale zdanie to okaże się prawdziwe, jeśli do tej listy dodamy jeszcze samochody, telewizory, pralki i inne tego typu dobra. Wydatki na nie nazywa się zagregowaną konsumpcją i stanowi ona główny składnik PKB. Bez ludzi nie ma konsumpcji, a bez konsumpcji nie ma wzrostu gospodarczego. Trudno wyobrazić sobie gospodarkę, która produkuje coraz więcej i wydajniej dla coraz mniejszej liczby ludności. Także innowacyjne projekty niewiele tu pomogą, jeśli nie będzie na tyle dużego rynku wewnętrznego, by je wchłonąć, a nowoczesne i kreatywne firmy mogą mieć problemy z osiągnięciem masy krytycznej i przekroczeniem progu rentowności.
Oczywiście rozwój nowych branż związanych z ochroną zdrowia i szeroko pojętą geriatrią może w pewnym stopniu zrekompensować załamanie następujące w innych gałęziach, jednak na pewno tylko w niewielkim stopniu. Problem polega na tym, że aby coś sprzedać, ktoś musi to kupić, a na to trzeba mieć pieniądze. Jeśli obecne trendy demograficzne zostaną zachowane, a system emerytalny nadal będzie oparty przede wszystkim na filarze repartycyjnym (ZUS), gdzie transfery dla rosnącej liczby emerytów są wypracowywane przez malejącą liczbę pracowników, siła nabywcza ludzi starszych może być po prostu zbyt mała. Ponadto emerytur, wbrew temu, co pisze autor artykułu, nie da się sfinansować przy pomocy oszczędności na zasiłkach dla bezrobotnych. Wydatki na te ostatnie w roku 2013 wyniosły około 3,7 mld zł, podczas gdy wydatki na emerytury wyniosły ponad 119,6 mld zł**. Warto przy tym zauważyć, że wpływy ze składek emerytalnych wyniosły zaledwie 75 mld zł, co oznacza, że już teraz, zanim nasze problemy demograficzne tak naprawdę się zaczęły, na wypłatę emerytur brakuje 44,6 mld zł rocznie.
Oszczędności z tytułu zasiłków dla bezrobotnych miałyby zbyt mały rząd wielkości, żeby to zrekompensować. Warto także dodać, że spadek liczby ludności nie gwarantuje wcale, że każdy będzie miał pracę – w tej chwili bezrobocie w Polsce jest wywołane nie przez przeludnienie, ale niedostosowanie umiejętności pracowników do wymagań rynku pracy. W niektórych branżach występuje nawet zapotrzebowanie na siłę roboczą, którego armia poszukujących pracy nie jest w stanie zaspokoić przez brak odpowiednich kompetencji.
Malthus wiecznie żywy
W ostatniej części swojego tekstu autor obawia się przeludnienia Polski, które prowadzi do wojen. Cóż, byłaby to prawda, gdyby mieszkał w czasach przed rewolucją przemysłową, kiedy przyrost ludności rzeczywiście był geometryczny, a wzrost PKB arytmetyczny – czyli znacznie wolniejszy. Jednak w połowie XIX wieku dzięki postępowi techniki możliwe było wyrwanie się z tzw. pułapki maltuzjańskiej. Dziś o przeludnienie jest znacznie trudniej niż było to jeszcze 150 lat temu i nasze 123 osoby na km2 to naprawdę nie jest problem. Autor zauważa zależność pomiędzy gęstością zaludnienia kraju a satysfakcją życia w tym kraju, równocześnie nieświadomie prezentując argumenty na jego nieprawdziwość.
Prezentując czołówkę rankingu "Legatum prosperity index" wskazuje, że najlepsze kraje do życia to m.in. Norwegia, Nowa Zelandia, Kanada i Australia, których niska gęstość zaludnienia wynika z faktu, że większość ich powierzchni zajmują pustynie, góry, czy tundra, które nie nadają się do zamieszkania. Co więcej, okazuje się, że w czołówce wyżej wymienionych są też państwa takie jak Holandia czy Luksemburg, w których liczba mieszkańców przypadających na 1 km2 jest już znacznie większa (odpowiednio 395 i 176). Jak więc widać, nie tylko Szwajcaria jest "wyjątkiem potwierdzającym regułę". Jakość życia jest wynikiem z jednej strony zaawansowania gospodarczego, a z drugiej, jakości instytucji. W jednym i drugim przypadku kraje skandynawskie są na świecie wzorem.
Być może rzeczywiście państwa charakteryzujące się niskim przyrostem naturalnym są obszarami, w których mieszkają zadowolone społeczeństwa. Jednak z pewnością trudno nazwać zadowolonym społeczeństwo, w którym przyrost naturalny jest ujemny. Polska powinna uważnie obserwować panujące w niej trendy demograficzne i próbować je odwrócić. Jeżeli zapewnione zostaną godne warunki życia dla ludności, pojawią się perspektywy i miejsca pracy, ustanie emigracja, a wskaźnik urodzeń zwiększy się. A jeżeli nie potrafimy odwrócić panujących w naszym kraju negatywnych trendów demograficznych, powinniśmy chociaż się przygotować na ich skutki.
* Trend nr 1 (47) 12.2013 – 01.2014.
** https://orka.sejm.gov.pl/proc7.nsf/pdf/C6E060E10666B83FC1257ADA00486D4B/$File/755_u_zal6.pdf
Robert Szklarz
Treści dostarcza GazetaTrend.pl