Rywalizacja o prawo do kontroli

Rywalizacja o prawo do kontroli

[20.02.2013] Tokio zdecydowało się na upublicznienie najnowszego zestawienia dotyczącego liczby interwencji japońskich myśliwców przeciwko samolotom państw trzecich, zagrażającym przestrzeni powietrznej Japonii w okresie od kwietnia do grudnia 2012 r.

Czy chodzi tylko o same wyspy?

Publikując te dane, Japończycy zrobili bardzo pożyteczną rzecz. Dzięki nim bowiem nawet mało wytrawny obserwator zauważył, że liczba wspomnianych interwencji okazała się największą w historii. A przynajmniej od czasu, kiedy zaczęto publicznie przedstawiać tego typu dane, a więc od 2001 r.

 Warto wspomnieć, że w ostatnim okresie rozliczeniowym japońskie myśliwce podrywane były aż 349 razy. Najczęściej w przypadku obecności rosyjskich samolotów wojskowych i cywilnych w granic własnej przestrzeni powietrznej (180 razy). Niewiele mniej powodów do interwencji Japończycy mieli z powodu działań chińskich pilotów – 160 razy. Niemniej jednak to właśnie o Chińczyków w tym wszystkim chodzi.

Rywalizacja o prawo do kontroli

Rokrocznie liczba incydentów z chińskimi samolotami wojskowymi i cywilnymi (a także rządowymi, lecz nie bojowymi) rośnie. W roku wcześniejszym (2011) było ich niewiele mniej, bo aż 156. Jeżeli jednak spojrzymy na jeszcze kilka lat wstecz, dostrzeżemy pewną złowrogą tendencję. I tak w 2010 r. interwencji spowodowanych przez ChRL było 96, w 2009 r. 38, a w 2008 r. zaledwie 31. Nie da się nie zauważyć, że coś jest na rzeczy. Skąd bowiem taka intensyfikacja wspomnianego zjawiska?

Czyżby strona chińska miała zbyt dużo paliwa, które trzeba zużyć? Może Pekin stwierdził, że od czasu do czasu trzeba przelecieć się wszystkim samolotami, jakie ma w inwentarzu? Odpowiedź niestety nie jest tak prosta i błaha. W tym przypadku motywem przewodnim omawianego zjawiska (oraz jego intensyfikacji) jest bowiem spór polityczny, którego przedmiot znajduje się wiele kilometrów poniżej pułapu, na którym operują chińskie samoloty. Chodzi o rywalizację, jaką toczą między sobą władze ChRL i Japonii (a także Tajwanu), o prawo do kontroli nad wyspami archipelagu Senkaku (określenie japońskie)/Diaoyu (chińskie).

Wszyscy chcą zyskać na złożach

Ten archipelag to nic innego jak kilka bezludnych i niezagospodarowanych w żaden sposób wysp, rozrzuconych w mniej więcej w podobnej odległości od wybrzeży ChRL i Japonii na wodach Morza Wschodniochińskiego. Niby nic wielkiego. Trochę zieleni, kilka kilometrów ziemi i dużo wody dookoła.

Nie będzie wyjawieniem wielkiej tajemnicy, że tak naprawdę to woda wokół wysp stanowi sedno całego problemu. Otóż tak się składa, że jakiś czas temu okazało się, że wody w pobliżu archipelagu są bogate w cenne surowce energetyczne oraz ławice ryb, które są istotnym składnikiem kuchni obydwu państw, a co za tym idzie, ich ewentualny połów ma ogromne znaczenie ekonomiczne.

Widzą o tym wszyscy: Japończycy i Chińczycy. I wszyscy chcą mieć kontrolę nad tymi złożami, a w przyszłości móc rozpocząć ich eksploatację. Niestety, w tym przypadku zasada "chcieć, to móc" nie ma swojego zastosowania. Tak się bowiem składa, że obydwie strony sporu (w całości wydarzeń Tajwan odgrywa marginalną rolę) mają swoje racje i argumenty, a teoretycznie także i narzędzia, do realizacji celów. Ich sprzeczność uniemożliwia im jednak na chwilę obecną jakiekolwiek realne działanie. Dlaczego?

Delikatna i problematyczna sprawa

Stanowisko Japonii jest takie, że kraj ten sprawuje nad wyspami kontrolę od wieków. Z tego względu dysponuje pełnym i niepodważalnym prawem do roszczenia swoich praw. Innego zdania jest jednak Pekin. Według strony chińskiej Senkaku/Diaoyu od dawniejszych wieków znajdowały się w orbicie zainteresowań Państwa Środka. Co więcej, pomimo braku realnego bytowania na wyspach, Chiny zawsze traktowały je jako część swojego terytorium. To wszystko jest oczywiście sporym uproszczeniem.

Powinno jednak dać nieco wglądu w sytuację od strony "roszczeniowej". Jak to z kolei wygląda, jeżeli chodzi o realne działania zmierzające do: utrzymania lub uzyskania kontroli nad Senkaku/Diaoyu? Różnie. Głównie dlatego, że spory międzynarodowe, zwłaszcza te, w których w grę wchodzić mogą ogromne złoża surowców, to niezwykle skomplikowana, delikatna i problematyczna sprawa. Na poziomie prawnym obydwie strony mają swoje – niepodważalne ich zdaniem – argumenty i racje. Powołują się przy tym na kwestie historyczne, polityczne, prawne czy też rzeczywistego sprawowania kontroli nad wyspami.

Walka bardziej i mniej legalna

Natomiast od tej nieco ciekawszej strony, a więc realnych działań, sytuacja prezentuje się nieco bardziej pikantnie. Otóż, jak się okazuje, niemożność udowodnienia swoich racji na niwie prawno-międzynarodowej nie powoduje, że ChRL traci zapał do wykorzystywania innych form walki o swoje prawa. Wręcz przeciwnie. Wśród – można by rzec – typowych w takich sytuacjach przykładów tych "innych" działań wymienić można np.: prowokacyjne wpływanie chińskich statków prywatnych oraz tych należących do straży przybrzeżnej na wody terytorialne Japonii wokół Senkaku/Diaoyu. Zdarzało się nawet, że chińscy aktywiści/nacjonaliści lądowali na samych wyspach, bezpardonowo wbijając państwową flagę w ziemię.

Oczywiście nie można zapomnieć o tym, że to, co ma miejsce na wodzie, ma swoje odbicie także i w przestworzach. Wystarczy wspomnieć o poruszanej na samym początku kwestii liczby sytuacji, w których chińskie samoloty znajdowały się w bezpośredniej styczności do japońskiej przestrzeni powietrznej, bądź też ją już bezpośrednio przekraczały. Mało tego. W ostatnich miesiącach Pekin na tyle urozmaicił wachlarz działań, że do tego typu podniebnych akcji zaczął wysyłać samoloty wojskowe. Krok, który w ocenie komentatorów stanowił znaczne zaostrzenie sporu.

Temat zastępczy?

Co więcej, należy przypomnieć, że przed kilkoma tygodniami doszło do sytuacji, w której japońskie i chińskie samoloty wojskowe znalazły się z bezpośredniej styczności. To z kolei zostało uznane za pierwsze tego typu zdarzenie, mające miejsce podczas konfliktu o Senkaku/Diaoyu w tle. Wszystko to odbywało się oczywiście przy niekończącym się akompaniamencie chińskich nacjonalistów, którzy regularnie organizują w kraju antyjapońskie demonstracje. Nic więc dziwnego, że wobec tak przedstawiającej się aktywności ChRL w kontekście sporu o Senkaku/Diaoyu, Tokio zdecydowało się podjąć kroki zmierzające do militaryzacji okolicznych terenów.

Czy do tego dojdzie w ostateczności? Zapewne tak. Czy będzie to miało większe przełożenie na całą sytuację? Wątpliwe i to z bardzo prostej przyczyny: konflikt o sporne wyspy to nie tylko rywalizacja o prawo do kontroli nad kilkoma bezludnymi skrawami ziemi oraz złożami surowców energetycznych w ich pobliżu. To także element szerszej polityki władz obydwu państw, która oddziaływać ma nie tylko na sferę międzynarodową, lecz także tę wewnętrzną. Nie da się bowiem wyzbyć wrażenia, że przynajmniej w przypadku ChRL, problem wysp Senkaku/Diaoyu to idealny temat zastępczy.

Zmyślnie obrana taktyka

Dzięki niemu umniejszany jest dyskurs społeczny dotyczący realnych wewnętrznych problemów kraju, takich jak np. bezrobocie, spowolnienie gospodarcze, dysproporcje w zarobkach czy też skrajnie odmienne poziomy życia pomiędzy obywatelami. Pompowanie nacjonalistycznych i antyjapońskich nastrojów w społeczeństwie jest więc nie tylko wynikiem trwającego sporu terytorialnego, lecz także zmyślnie obraną taktyką, mierzoną w osłabienie oddziaływania negatywnych zjawisk społecznych na pozycję, jaką ma władza centralna.

W mniejszym stopniu tego typu działania dotyczą także strony japońskiej. Tutaj też problem wysp Senkaku/Diaoyu wypiera część wewnętrznych problemów państwa z uwagi jego obywateli. W kontekście tego państwa możemy jednak mówić o działaniach niezamierzonych, gdyż to zazwyczaj Japonia pada "ofiarą" chińskich akcji prowokacyjnych. Decyzja o militaryzacji terenów wokół archipelagu, o ile wzbudza dyskusję wśród samych Japończyków, pozostaje jednak typowym działaniem reakcyjnym. Wynika ono bowiem z polityki prowadzonej przez ChRL. Nie jest to więc czyste zagranie Tokio, mierzone w wytworzenie tematu zastępczego dla problemów związanych z trudną sytuacją ekonomiczną państwa. Co nie znaczy oczywiście, że nie jest w tym przypadku władzom na rękę.

Michał Jarocki
Autor jest redaktorem w ALTAIR Air Agency

źródło: "Gazeta Finansowa"

Oceń ten artykuł: