Jednym wolno wszystko powiedzieć, innym nic
[16.07.2009] Gdy pojawił się PiS, to spodobało mi się podejście tej formacji do polityki historycznej kraju. To jak akcentuje się rolę i miejsce Polski w świecie. Podobał mi się też sposób, w jaki ci ludzie o tym mówią.
Z prof. Krzysztofem Górskim z Jet Propulsion Laboratory (JPL) NASA w Kalifornii rozmawiał Piotr Bachurski
Dał się Pan wciągnąć w politykę, stało się to przypadkiem czy była to świadoma decyzja?
Polityką interesuję się od zawsze ale z daleka. Mieszkam za granicą od tak wielu lat, że ominęły mnie zmiany związane z transformacją ustrojową Polski. Gdy pojawił się PiS, to spodobało mi się podejście tej formacji do polityki historycznej kraju. To jak akcentuje się rolę i miejsce Polski w świecie. Podobał mi się też sposób, w jaki ci ludzie o tym mówią. Sposób definiowania Polski i jej roli w świecie, mówienia o tym otwartym językiem. To zgadza się z moimi poglądami.
To była kwestia retoryki czy dobrej argumentacji?
Absolutnie nie. W przypadku Lecha Kaczyńskiego, który był jeszcze wtedy w PiS, to była kwestia jego osiągnięć, szczególnie w kwestii Muzeum Powstania Warszawskiego.
Dlaczego akurat PiS a nie PO? Dziś polska nauka w większej części popiera Platformę.
Nie zgadzam się z linią polityczną, którą widzę w mediach, prezentowaną przez Platformę Obywatelską, stosunków międzynarodowych Polski. Wielokrotnie byłem zbulwersowany tym, co media wyprawiały z Kaczyńskimi. Według mnie, oni prawidłowo stawiali sprawę stosunków np. z Niemcami. Nie mówię o kartoflach, czyli o tego typu incydentach, lecz o rzeczach zasadniczych. Zwrot, jaki natychmiast nastąpił po przejęciu władzy przez Platformę, w stosunkach z Rosją, Niemcami, uważam za samobójczy dla Polski. Widzę to z perspektywy własnej, nie polityka, który obserwuje, jak to się robi w innych krajach.
Czy to znaczy, że PiS-owi jest bliżej do Zachodu niż Platformie?
Na pewno tak, w tym znaczeniu, że wiodące kraje – tak jak chciał robić to PiS – prowadzą politykę zagraniczną, traktując ją jako przedłużenie własnych interesów, które definiują, artykułują i działają w celu ich zrealizowania.
Stanął Pan też w obronie profesora Andrzeja Zybertowicza w konflikcie z Adamem Michnikiem. Dlaczego?
Gdy przeczytałem o tym, co stało się w sądzie z profesorem Zybertowiczem. to było coś niesamowitego. Jeśli ktoś spędził młodość w komunizmie, na dywagacjach o cenzurze – czy wolności słowa, a później, prowadząc wpływową gazetę zamyka ludziom usta, i to w tak absurdalnej sprawie, gdy ktoś cytuje jego własne słowa, które on wypowiedział i zapisał w swoich własnych publikacjach, a sąd niezawisły w kraju demokratycznym robi sieczkę z tej całej sprawy, to krew mi się wzburzyła.
I nie chodzi o to, że ja coś zmienię, ale przynajmniej wyrażam oburzenie. Bo to jest sprawa na skalę światową, choć oczywiście nie w tym znaczeniu, że ktoś na świecie się tym przejął. Nikt specjalnie tego nie zauważył, a powinien, by przekonać się jak obecnie w Polsce traktuje się ludzi, którzy biorą udział w debacie publicznej. Przecież podobno u nas aksjomatem jest, że wierzymy w wolność słowa. Dlatego nie rozumiem, dlaczego niektórzy się wypowiadają i „chodzą po wodzie” – im wszystko powiedzieć wolno, a innym nie. A w tym wypadku nie było pomówienia, powiedzenia nieprawdy, obrażenia. To był cytat z własnych opinii Adama Michnika.
W USA taka sytuacja mogłaby mieć miejsce?
Absolutnie nie. Procesy oczywiście się zdarzają. Poziom ataków nie osiąga tam jednak tego znanego z naszego kraju.
Nie obawia się Pan, że takie poglądy nie przysporzą Panu sympatyków? PiS nie jest ulubieńcem mediów.
Ja się w ogóle mało czego obawiam. Paru oburzonych znajomych napisało do mnie, po tym jak udzieliłem poparcia PiS-owi, ale ja mam wielu innych znajomych również takich, którzy podzielają moje poglądy. Mnie taka sytuacja oburza z tego powodu, że wyrosłem w pewnej tradycji oporu wobec uniformizowanych poglądów. Oburza mnie to tym bardziej, że często grupa naukowców potrafi całą falangą stawać po jednej stronie sceny i dobrze się z tym czują. Ja nie jestem fanatykiem PiS-u. Popieram jedynie prawo do posiadania zróżnicowanych poglądów.
Czy nie obawia się Pan, że Pana działalność zostanie wykorzystana na Pana niekorzyść, przez media, które dziś w Polsce kreują rzeczywistość, czyli TVN i „Gazetę Wyborczą”?
Nie przypisuję sobie takiej pozycji, że ktoś mógłby się mną zainteresować czy mnie sponiewierać. W tym sensie jest to dla mnie pytanie abstrakcyjne. Nie zabiegam o uwagę. Nie jestem działaczem politycznym. Gdybym chciał realizować się w polityce, to bym to robił. To, że w ogóle można postawić takie pytanie, jest w pewnym sensie dla mnie bulwersujące. Bo wolałbym, żeby Polska nie była takim krajem, w którym tylko dlatego, że ktoś powiedział, że coś uważa, to należy zaprzęgnąć przeciw niemu jakieś siły. To jest dla mnie absolutnie tragiczna sytuacja, moralnej malwersacji. To jest to, przeciwko czemu się buntuję.
To tylko patriotyzm na odległość, czy myśli Pan może o powrocie do Polski?
Patriotyzm, ale oczywiście myślę o powrocie do kraju. Nie jestem jeszcze obywatelem żadnego innego państwa, mimo że mieszkam za granicą. Po powrocie wróciłbym pewnie na Uniwersytet Warszawski i zajął się pracą naukową.
Jak Pan jako amerykański konsument odczuwa obecną sytuację finansową i gospodarczą w USA?
Na szczęście kryzys jeszcze mnie nie dotknął. Odczuwam go na razie głównie śledząc ewolucję cen nieruchomosci. Ale kryzys w miejscu, w którym mieszkam, nie jest jeszcze na tyle głęboki, by ceny nieruchomości spadły poniżej cen zakupu sprzed kilku lat. Kryzys w Kalifornii jest jednak widoczny. Podatki stanowe zaczynają rosnąć.
Mamy bardzo silne związki zawodowe choćby pielęgniarskie czy nauczycielskie. Dużo kosztuje więziennictwo. Kalifornia w pewnym sensie przypomina coraz bardziej Francję, ewoluując w kierunku socjaldemokratycznym. Prowadzenie biznesu jest coraz droższe. Stąd dużo firm przenosi się do innych stanów.
Jak Pan ocenia dotychczasowe działania Baracka Obamy mające przeciwdziałać kryzysowi?
Część ludzi zaczyna być zatrwożona tym, co się dzieje. Do niedawna w liberalnych opiniach dominowała opinia, że prezydentura George’a Busha to katastrofa, bo deficyt budżetowy osiągnął historycznie bezprecedensową wielkość.
Taka historia dominowała też w komentowaniu działań Ronalda Reagana: niby miał osiągnięcia, niby wygrał zimną wojnę, a może nie, ale tak naprawdę zniszczył ekonomię Stanów Zjednoczonych. Gdyby jednak zmierzyć deficyt Jimmiego Cartera i Reagana, to okazałoby się, że podczas rządów Reagana wzrósł on w stosunku do tego wygenerowanego podczas rządów jego poprzednika o około 30 proc.
Taki wzrost nazwano katastrofą, ale nie brano pod uwagę, co działo się w tamtych czasach. Niedawno Barack Obama jako „uzdrowiciel gospodarczy” przedstawił pakiet ustaw. W czwartek rzucono ludziom na stół 1500 stron artykułów legislacyjnych do przeczytania i zagłosowania na nie w piątek. Czterystu kongresmanów głosowało za czymś, czego nawet nie czytali.
Okazuje się teraz, że deficyt, jaki zostawi Obama w stosunku do tego pozostawionego przez Busha, będzie wyższy o około 400 proc. Dlatego pytam się, gdzie są ci ludzie, którzy kiedyś rozpaczali, że Reagan zniszczył gospodarkę amerykańską? Skąd teraz wziąć pieniądze? Obecna polityka Obamy jest absurdalna i według mnie nie może się utrzymać. Dla Baracka Obamy skończy się to zapewne katastrofą polityczną.
Gazeta Finansowa
Wprowadził: Arkadiusz Stachowiak