Powtórka bańki spekulacyjnej

Powtórka bańki spekulacyjnej

[06.08.2009] Polski premier po raz kolejny zapewnia polską opinię publiczną, że nie będzie podwyżek podatków w 2010 r. Dziś mamy do czynienia ze sztucznie wywołaną hossą, zarówno na rynku giełdowym, jak i walutowym, bardzo podobną do tej z lata ub. r. Deklaracja premiera to bardzo daleko idąca i bardzo ryzykowna obietnica.

Oby nie okazała się kolejną bez pokrycia. Co stało się przyczyną tak radykalnej zmiany stanowiska, skoro jeszcze kilka tygodni temu zarówno premier, jak i minister finansów nie wykluczali podwyżki podatków? Dokonywano już nawet pierwszych przymiarek do ich podwyżki na rok 2010, a nawet obliczeń w kontekście nowelizacji budżetu na rok 2009. Czyżby tak radykalnie poprawiły się wyniki makroekonomiczne w Polsce, urosły zagraniczne inwestycje czy zwiększył się wpływ z podatków? A może nastąpił radykalny wzrost dochodów budżetowych?

Za wcześnie na sukces

Czy raczej chodzi o szczególną wrażliwość rządu na słupki sondażowe, co zarzuca premierowi nawet sam wicepremier Waldemar Pawlak. Może jednak nie należy wierzyć nawet w tak stanowcze zapewnienia premiera w kwestii podatków, bo przyjdzie się z nich wkrótce wycofać albo trzeba będzie ukryć faktyczne podwyżki przy pomocy technicznych sztuczek np. w ramach likwidacji ulg i odliczeń podatku VAT na paliwo do samochodów służbowych czy ograniczeń różnego rodzaju zwolnień i przywilejów, np. zniżkowych przejazdów dla studentów.

Aktualne zapewnienia wynikają głównie z chęci uspokojenia własnego elektoratu. Niewątpliwie podnoszenie podatków i obciążeń fiskalnych w kryzysie, którego podobno w Polsce miało nie być, to najbardziej prymitywna i dolegliwa społecznie forma działań rządu i ministra finansów w walce z kryzysem, ale niestety i jedna z najskuteczniejszych, przynajmniej jeśli chodzi o sferę fiskalną.

Fałszywe obietnice

Należy chyba jednak sądzić, że ostatnie obietnice premiera nie dotyczą podnoszenia VAT, akcyzy czy składki rentowej. Jest to kolejne działanie czysto PR-owskie. To propozycja nie do odrzucenia dla polskiej opinii publicznej albo podwyższymy podatki, albo dostaniemy 10 mld zł z NBP, albo podwyższymy podatki albo przeprowadzimy ostateczną wyprzedaż resztek wartościowych części majątku narodowego, w tym przedsiębiorstw strategicznych – energetycznych, chemicznych, petrochemicznych, surowcowych.

Dziwaczna to teoria ekonomiczna, która zakłada, że jeśli już wszystko sprzedamy, nawet za bezcen, to podatki nie będą już w ogóle potrzebne. Warto przyjrzeć się krajom, tak mocno doświadczonym kryzysem w Europie, takim jak Łotwa, Litwa, Estonia czy Węgry. Tam już dawno wyprzedano praktycznie cały majątek narodowy, wprowadzono podatek liniowy, a pieniędzy w budżecie coraz mniej.

Po co to świętowanie?

Choć dziś mamy rekordowy wzrost notowań WIG-u i bardzo znaczące umocnienie się złotego, to wcale nie wynika to z gwałtownej poprawy wskaźników makroekonomicznych w Polsce, które wręcz się pogarszają. Polska gospodarka w II kw. poza niewielkim, bardzo ograniczonym przypadkiem produkcji przemysłowej, symbolicznym wręcz, w granicach błędu statystycznego wzrostem sprzedaży detalicznej o zaledwie 0,9 proc. nie wykazuje żadnej pozytywnej tendencji. Wprost przeciwnie większość wskaźników jest najgorsza od blisko 20 lat.

Przedwcześnie odtrąbiono sukces w walce z kryzysem. Mówią to zresztą ci sami analitycy, którzy jeszcze nie tak dawno w ogóle zaprzeczali, że kryzys dotknie nasz kraj. Spadek bezrobocia o 0,1 proc. w czerwcu, w czasie, gdy zaczynają się na wielką skalę prace sezonowe w rolnictwie, a absolwenci szkół jadą z reguły na wakacje, powinien być raczej sygnałem ostrzegawczym, wręcz alarmowym.

Skąd optymizm?

Nie bardzo wiadomo, dlaczego druga połowa roku ma być tak dobra dla polskiej gospodarki, o czym nas zapewniają rządowi eksperci. Tym bardziej, że pierwsza połowa roku obecnego przyniosła prawdziwą zapaść np. w zakresie bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Aż o 83 proc. spadła wartość tych inwestycji rok do roku. Był to spadek o blisko 6 mld euro. Spadek ten dalej trwa w najlepsze. Znacząco wzrosło zadłużenie naszego kraju. Dług publiczny Skarbu Państwa zbliża się do nienotowanego poziomu 610 mld zł.

Ministerstwo Finansów co miesiąc emituje obligacje walutowe o wartości 1,5 do 2 mld dolarów. Pożycza na potęgę. Nowe zamówienia w polskim przemyśle spadły w czerwcu aż o ponad 28 proc. rok do roku i to według danych GUS. W maju br. spadek był mniejszy i wynosił zaledwie 15,4 proc., a przed nami przecież dwa miesiące wakacyjne. Prawdziwy horror zacznie się dopiero jesienią, od września, gdy po wakacjach portfele Polaków mocno opustoszeją i trzeba będzie zapomnieć o beztrosce wakacyjnej, przygotowując się do kosztownej i gorącej jesieni.

Kryzys dotarł już nie tylko do budżetu państwa, ale i do budżetów samorządowych. Będą one miały od 2 do 4 mld zł mniej niż zapisały w swych budżetach, bowiem wraz ze spadkiem dochodów budżetu państwa PIT znacząco zmniejszyły się również wpływy do kas samorządów. Olbrzymia część wpływów samorządów pochodzi przecież z PIT. Aż 8 proc. trafia do tych budżetów.

Mimo nowelizacji zabraknie pieniędzy

Zapaść dużych przedsiębiorstw, czyli wpływów z podatku CIT do budżetu państwa, można szacować na koniec roku na co najmniej 30 proc. W wymuszonej nowelizacji budżetu na ten rok minister finansów już przyznał się do obniżki dochodów z CIT aż o 14,5 proc. Jak na jego dotychczasową skłonność do mówienia prawdy i precyzyjnych wyliczeń, może to być realnie drugie tyle, gdzieś około 30 proc. mniej. Budżety samorządów stracą również na zastoju na rynku nieruchomości i z tytułu wpływów od czynności cywilno-prawnych.

Oszczędności na drogach i zdrowiu

Rząd już po cichu w bardzo niejasny sposób w nowelizowanym budżecie zmniejszył wydatki na drogi o ogromną kwotę 23,5 mld zł. Oficjalnie minister finansów przesunął do Krajowego Funduszu Drogowego tylko 9,7 mld zł. Gdzieś po drodze zginęło więc 13,8 mld zł. Ciekawe gdzie się podziały te pieniądze. Może są to te mityczne oszczędności obok oszczędności za przejazdy studentów. Zamiast dróg nadal będziemy mieli niski, sztucznie utrzymywany i nierealny deficyt budżetowy. Resort zdrowia i NFZ właśnie zaczynają przygotowywać zabójczą kurację odchudzającą dla polskich szpitali na przyszły rok.

W przyszłorocznych założeniach budżetowych drastycznie ścinane są wydatki na leczenie chorych w polskich szpitalach. Budżet NFZ wyniesie w 2010 r. 54 mld zł maksymalnie. Czyli będzie to podobna kwota jak w tym roku. Okrojone zostaną kontrakty dla szpitali o co najmniej 2 mld zł. Mniej ma być pieniędzy na tzw. nadwykonania świadczeń medycznych. Polscy pacjenci dobrze wiedzą czym to grozi.

Masy bezrobotnych

Bardzo podobne kłopoty ma już Fundusz Pracy obciążony nadmiernymi obowiązkami. Na jesieni znacząco wzrosną koszty zasiłku dla bezrobotnych, a przewidziano w tegorocznym budżecie na ten cel zaledwie 2,1 mld zł, na aktywne formy przeciwdziałania bezrobociu 4,3 mld zł. Będzie więc potrzeba od 1 do 2 mld złotych więcej tylko na zasiłki dla bezrobotnych. Jesienią skończą się prace sezonowe, a młodzi absolwenci szkół w liczbie około kilkuset tysięcy będą musieli zarejestrować się, bo o pracę nawet w Irlandii będzie bardzo ciężko.

Do końca czerwca wydamy już ponad połowę pieniędzy przeznaczonych w budżecie na zasiłki dla bezrobotnych, to jest kwotę ok. 1,1 mld zł. Kwoty wypłat miesięcznych z tego tytułu gwałtownie rosną. W samym czerwcu zasiłek otrzymało 371 tys. osób, a bezrobocie dopiero zacznie rosnąć, a i tak stosunkowo przecież niewielka grupa Polaków ma prawo do zasiłku z tego tytułu.

Powtórka bańki

W ubiegłym roku analitycy bankowi, podobnie jak dziś przedstawiciele rządu, zaklinali rzeczywistość. Wówczas WIG, WIG20 oraz złoty osiągały swoje maksima. Zapewniano nas, że będzie już tylko lepiej, że złoty będzie się już tylko umacniał. A przecież potem złoty zaledwie w ciągu kilku miesięcy osłabił się aż o 1,5 zł. Indeksy załamały się gwałtownie. Pieniądze z funduszy inwestycyjnych w dziesiątkach miliardów wyparowały. Olbrzymie straty poniosły OFE. Nie można wykluczyć, że pod koniec 2009 r. będziemy mieli do czynienia z jeszcze trudniejszą sytuacją.

Złoty na dopalaczach

Na razie mamy do czynienia ze sztucznym oddychaniem polskiego złotego. Od dłuższego czasu Ministerstwo Finansów poprzez BGK interweniuje na rynku walutowym, sztucznie poprawiając sytuację naszej waluty. Mamy na razie szczęście, bo otrzymaliśmy z UE transfer środków w wysokości 417 mln euro. To niebezpieczna spekulacyjna gra, dotycząca nie tylko rynku walutowego, ale również obligacji. 7 i 8 lipca polskie Ministerstwo Finansów sprzedało obligacje nominowane w USD za 1,5 mld. Ofertę sprytnie skierowano do inwestorów zagranicznych i od tygodnia złoty zaczął się systematycznie umacniać.

Ministerstwo miało więc chwilowo pod dostatkiem dolarów. Ale już 20 lipca operację powtórzono, tym razem sprzedano obligacje aż za 2 mld USD. Znaczna część strumieni zgromadzonych w ten sposób walut popłynęła na polski rynek. Jak długo będzie można tę grę prowadzić i ile będzie nas to kosztować? Na ile znowu zadłuży się polskie państwo? Komu mają ulżyć takie działania?

Oprocentowanie zaoferowane przez ministerstwo było niezwykle korzystne dla inwestorów zagranicznych, opiewało na sumę 6,4 proc., a przypomnijmy, że Węgry będące w kompletnej zapaści finansowej płacą 6,7 proc., Rosja 5,1 proc., Hiszpania 4,09 proc., Włochy 4,35 proc. A na rynku obowiązywało 6,15 proc. My daliśmy zatem zarobić inwestorom zagranicznym 30 mln USD. To właściwie taki bonus na zachętę. Tylko 13 proc. z tej puli kupiły polskie TFI i OFE, sprzedając w tym celu złotego, a tym samym obniżając wartość polskiej waluty.

Tylko braki

NBP sprzedał bankom bony pieniężne o rekordowej wartości 42 mld zł. Bony te służą do przejmowania nadpłynności zagranicznych działających w Polsce. W ostatnich dwóch miesiącach rósł bardzo intensywnie nadmiar pieniędzy i gotówki w kasach bankowych, choć kredytów dla przedsiębiorstw nie przybywa. Przyczyną tak gwałtownego napływu środków do sektora bankowego w maju, czerwcu i w lipcu były transfery do polskiego budżetu środków z budżetu UE.

Inwestycje czy ratowanie?

MF regularnie wymienia euro z Brukseli w NBP, a potem przeznacza te pieniądze na bieżące wydatki budżetu państwa i pieniądze te i tak ostatecznie trafiają do banków. A pieniędzy w budżecie brakuje coraz bardziej. Majątku, który można by było jeszcze sprzedać, jest coraz mniej, pieniędzy też. Są za to gigantyczne długi. Za wcześnie więc, by ogłaszać wszem wobec, że osiągnięto sukces.

Janusz Szewczak

Autor jest analitykiem gospodarczym

źródło: "Gazeta Finansowa"

Oceń ten artykuł: