Sprywatyzować dorsza!

Jan Fijor
Autor jest właścicielem Wydawnictwa Fijorr Publishing

Sprywatyzować dorsza!

[24.11.2007] Mieczysław C., rybak z Łeby ma do Unii żal. Komisarze ds. rybołówstwa kazali mu kutry remontować, sprzęt doinwestować, załogę doszkolić – zapożyczył się, łodzie wyremontował, doinwestował, załogę wyszkolił. I po co to wszystko? – pyta – skoro dzisiaj zabraniają mu łowić. Dorsz to w Bałtyku jedyna ryba, na której można zarobić. To być albo nie być polskiego rybołówstwa, bez którego – uważają rybacy z Łeby – rybołówstwo sprowadzone zostanie do roli swoistego folkloru.

Żeby nie zabrakło

Rzeczniczka europejskiego komisarza ds. ryb, pani Mireille Thom z pasją argumentuje: "Nie wolno łowić więcej dorsza, bo się go wyłowi i nie zostanie nic dla przyszłych pokoleń. Polscy rybacy łowią za dużo. Złamali kwoty połowowe dorsza, złamali okres ochronny na tę rybę. Wyszli w morze, mimo iż od 9 lipca 2007 Komisja Europejska im na to nie pozwala."

I za to polskich rybaków ma spotkać kara. We wschodnim Bałtyku, czyli głównie na wodach polskich, dorsza w tym roku łowić już nie wolno. Jeśli Polacy się nie zastosują, zakaz zostanie przedłużony na przyszły rok. Jeśli i to nie pomoże, skończą się dopłaty do produkcji ryb. Protesty na nic się zdadzą. Kropka! Komisja Europejska – tłumaczy, już łagodniej, komisarz ds. rybołówstwa, Joe Borg – nie ma nic przeciwko polskim rybakom. Chodzi nam tylko o przyszłość dorsza. Żeby go nie zabrakło.

Mimo to polscy rybacy uważają, że to nie jest słuszne wyjście.

W czym wół lepszy?

Argument o przyszłych pokoleniach i ogołacaniu gatunków jest nośny. Jeśli będziemy łowić takim tempie – martwią się ekolodzy, a z nimi większość zwykłych ludzi – ryb zabraknie nawet dla nas. Od 10 lat światowe połowy są ograniczane kwotami połowowymi (i zakazami. Prócz administracji związanej z ochroną środowiska, jak grzyby po deszczu powstają organizacje poza rządowe i prywatne instytuty ds. ograniczania połowów: Fish Protection Society, Marine Stewardship Council, Preston Angling Club, Salmon Wild (ograniczająca połowy łososia), aktywne są tradycyjnie Greenpeace, Sierra itp. Problem w tym, że to jest w zasadzie jedyne narzędzie ochrony rybostanu i konsumpcji ryb. Zamiast wzorować się na produkcji wołowiny czy drobiu, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie zakazuje hodowli na rzecz przyszłych pokoleń, ekologowie i regulatorzy rybołówstwa ograniczają się niemal wyłącznie do restrykcyjnych kwot połowowych i zakazów jak ten na wschodnim Bałtyku. A przecież akwenów na kuli ziemskiej jest piętnastokrotnie więcej niż łąk i pastwisk. Jeśli czegokolwiek miałoby zabraknąć, to raczej paszy dla parzystokopytnych, niż wody dla ryb. A więc może nie trzeba aż tak restrykcyjnej polityki. Może jednak rybacy mają rację!

Rozwiązanie

Drogowskazem może być stara, bo licząca ponad 7500 lat hodowla ryb i skorupiaków. Mimo iż rozwija się energiczniej dopiero od 10 – 15 lat, akwakultura odpowiada już za prawie jedną trzecią produkcji ryb pochodzi z gospodarstw hodowlanych. Potęgą w produkcji krewetek stała się Korea Południowa, gdzie do niedawna skorupiaki te były rarytasem. Z hodowli pochodzi blisko 65 procent światowej konsumpcji łososia, 40 procent krewetek, jedna trzecia małż, a nawet homary głównie z Nowej Zelandii, Kanady, Peru oraz akwenów Zatoki Meksykańskiej, czy Nowej Anglii (USA). I nie chodzi tu wcale o gospodarstwa słodkowodne. Coraz więcej farm rybnych znajduje się na pełnym morzu. Szacuje się, że przy obecnym tempie ich wzrostu już za 20 lat blisko 80 procent produkcji owoców morza pochodzić będzie z hodowli. Co prawda dziki łosoś i okoń morski kosztuje od 6 do 10 razy więcej niż ich hodowlany kuzyn, ale konia z rzędem temu, kto jest w stanie różnicę między nimi wychwycić, a jeszcze rzadziej: komu ona przeszkadza. Karłowata wersja prywatyzacji morza, znana jako individual transferable quotas (ITQ) zwiększyła połowy ryb w Nowej Zelandii i Australii pięciokrotnie. Zdaniem Michaela Markelsa z Ocean Farming, Inc. ryb, skorupiakowe i innych owoców morza dzięki prywatyzacji byłoby do 2000 razy więcej! Przy niewielkich nakładach tylko połowy dorsza można by zwiększyć…dwustukrotnie, przy czym jego hodowlana cena spadłaby trzykrotnie.

W czym więc problem? Przeszkodą jest niemal całkowita nacjonalizacja akwenów, stąd w rybołówstwie obowiązuje filozofia na poły rabunkowa: wyłowić, zarobić, po nas choćby potop. Jest ona skutkiem braku właściciela łowisk. Gdyby na akwenach obowiązywał wolny rynek i takie samo prawo własności, jak w przypadku łąk i pastwisk, ryb, czy nawet tanich homarów by nie zabrakło. Współczesny rybak nie liczy się z tym, co stanie się z rybą za lat 10 czy 30. Gdyby był właścicielem akwenu, lub jego udziałowcem, myślałby długofalowo. Zarybiał, prowadził planowe łowienia, dokarmianie, nawożenie i chronił przyszłe pokolenia. Tak jak robi to właściciel łąki, na której pasie się stado byków czy owiec.

Zamiast więc ograniczać połowy należałoby raczej sprywatyzować państwowe, czyli bezpańskie łowiska. Dorsza na nich nie zabraknie. Problem w tym, że ani Joe Borg, ani unijna administracja ds. rybołówstwa takiej alternatywy nie biorą pod uwagę. Najwyższy czas dać im dobry przykład. Pomożemy w ten sposób rybakom, ale przede wszystkim sobie.

Jan M Fijor
www.fijor.com

>>> SKOMENTUJ
ten artykuł na forum dyskusyjnym

>>> POWRÓT
do zestawienia analiz ekonomicznych Skarbiec.Biz

Oceń ten artykuł: